środa, 26 grudnia 2012

Mistyczne - tureckie - nieuchwytne

Po turecku, po mistrzowsku, nie na skróty, nie dla każdego. Efekt jest taki, że opowieść Nuri Bilge Ceylana przykleiła się do mnie i nie chce odejść. Są ku temu powody. Pozornie niedbałe kadry, urwane dialogi, banalne półsłówka okazują się dźwignią tego filmu. Żadnego zbędnego gestu, wszystko niesie znaczenie. To obraz który wymaga poświęcenia, ale po seansie wynagradza nas poczuciem filmowego spełnienia. Po tureckich bezdrożach snuje się policyjna karawana, a w niej oprócz funkcjonariuszy i oskarżonego, jedzie także prokurator i lekarz. Szukają zwłok zamordowanego mężczyzny. Wizja lokalna przeciąga się, bo morderca popełniając zbrodnię, był pijany. Zapada noc. Prawie jak kryminał, ale „Pewnego razu w Anatolii” nie daje się sklasyfikować tak jednoznacznie. Jadą i rozmawiają. O prostacie, o żonie, która opiekuje się chorym dzieckiem, czasem zapalą papierosa, albo zatrzymają się na odpoczynek u zaprzyjaźnionego burmistrza. W środku nocy, dodajmy. To m.in. u niego w gospodzie dochodzi do jednego z najbardziej mistycznych momentów filmu. Metafizyka sprowadza się do pięknej córki burmistrza, która podaje gościom herbatę. Oświetlona lampą naftową w półmroku wzbudza skrajne uczucia u przybyszy. Reżyser dawkuje nam takie chwile z rozwagą i wyczuciem. Bohaterowie rozmawiają, a my śledzimy drogę jabłka, które spada z drzewa i turla się po strumyku, aż do momentu, kiedy trafi na przeszkodę. W tle towarzyszy nam milcząca postać więźnia. Zabił czy nie? Z tych strzępów wydarzeń i niedopowiedzeń wyłania się prawda poznawcza nie do poznania. Taki jest Nuri Bilge Ceylan. Kobiety w tym filmie niby nieobecne stają się przyczynkiem wielu działań, często tych tragicznych w skutkach. Pojawiają się bezszelestnie, z milczeniem wymownie wpatrują się w mężczyzn. Sacrum miesza się z tu z profanum, pytania o sens życia z dysputą o worku na zwłoki. Zagadka kryminalna ma swój finał, niekoniecznie taki, na który czekamy. Bo zbrodnia, która może wcale nie była zbrodnią, służy jako pretekst do wyjścia poza nawias, poza regulaminy, poza mundury, poza kulturę. W galerii niedomkniętych postaci moją uwagę przykuł lekarz. Uczestniczy w poszukiwaniach, ale trzyma się z boku. Wnikliwie obserwuje, kontempluje, poddaje się upływającym godzinom. Jego jedno spojrzenie, a ja już wiem, że „Pewnego razu w Anatolii” to film który mocno zapisze się w mojej prywatnej kolekcji.

sobota, 1 grudnia 2012

Dublerzy zmarłych

Lekcja przetrwania. Ciągnące się kadry, beznamiętne dialogi, absurdalne zachowania. Nikt nie mówił że wspinaczka będzie prosta. Takie są „Alpy” proszę Państwa. W filmie Giorgosa Lathimosa chodzi o udawanie. Wcielają się w role zmarłych osób, mówią ich słowami, wykonują ich gesty i grymasy. Cała usługa ma w rezultacie pełnić funkcję uzdrawiającą, ma pomóc bliskim pogodzić się ze stratą dziecka, żony, kochanka… Wynajęte osoby tworzą grupę o nazwie „Alpy”. Skąd taka spektakularna nazwa? Alpy to góry wyjątkowe i nie do zastąpienia, zupełnie jak członkowie grupy. Dublerzy zmarłych przypominają bezduszne maszyny, oszukują rzeczywistość. W poszukiwaniu tożsamości godzą się na patologiczną grę. Nawet nie zdają sobie sprawy kiedy wszystko wymyka się spod kontroli. Bo czy grając cudze życia nie tracą własnego? Z pewnością tracą, ale nie tylko na nich każe nam spojrzeć reżyser. Klienci głównych bohaterów mają równie wyjałowione wnętrza. Zaspokajają się sztucznymi gestami, mechanicznymi dialogami, nie potrafią godnie znieść żałoby. Dowód na niedojrzałość psychiczną? Chyba nawet coś więcej. Lathimos pokazuje nam na czym polega rozkład więzi międzyludzkich. O swoich zmarłych bliskich wiedzą jedynie tyle, jakich aktorów, albo piosenkarki lubili. Grecki reżyser wini trochę popkulturę ale na nikogo nie wskazuje palcem. Przeprawa przez „Alpy” jest niewygodna i niecodzienna. Jest w tym obrazie jakaś gorzka prawda, o której wolelibyśmy nie wiedzieć. Jedną z nich Lathimos zaserwował nam już w fenomenalnym „Kle”. Teraz przyszedł czas na szerszą diagnozę społeczną. I nie sugerujcie się greckim rodowodem. To się tyczy albo będzie tyczyło nas wszystkich.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Trzy pokolenia w drodze

Dziadek, ojciec i syn. Pretekstem do spotkania staje się odejście babci. Dziadek odchorowuje czmychnięcie swojej kobiety, dlatego odwiedzają go Paweł i Maciek. Przyjeżdżają z różnych europejskich krajów, bo małżeństwo Pawła z matką Maćka dawno się rozpadło. Bije od nich emocjonalny chłód i mrok pretensji z przeszłości. Mistrzem w złośliwościach okazuje się Paweł, światowej sławy pianista. Nic dziwnego, w końcu miał dobrego nauczyciela, zarówno pod względem uszczypliwości jak i muzyki. Panowie udają się na Suwalszczyznę w poszukiwaniu babci, która nomem omen na zabój zakochała się w emerytowanym lotniku. Niby jadą tam w określonym celu, ale i tak wiadomo, że nie o babcię tu chodzi, ale o ojcowskie relacje. Właściwie to o brak takich relacji. 18-letni wnuczek od czasu do czasu bawi się w rolę mediatora, ale szybko wychodzi na jaw, że na niego też czeka nie lada wyzwanie. W końcu, zakwaterowani w jednym domku wczasowym, chłopcy zaczynają rozmawiać. Nie ma w tym wzniosłych metamorfoz, są autentyczni, oschli mężczyźni. Włodek nie rozstaje się z piersiówką, Paweł przegląda uwertury, a Maciek kryje się za iPhonem. W końcu nadejdzie przełom. Z pozoru błahe, niedorzeczne sytuacje, takie jak, plenerowy mini koncert dla chorej dziewczynki czy rozmowa z wiejską staruszką nadają koloryt filmowi. Problem w tym, że Piotr Trzaskalski momentami popada w klimaty Paolo Coelho, co z kolei, nie skłania do mocnej refleksji. „Mój rower” traktuje rodzinny temat zbyt powierzchownie, a szkoda, bo widać tu potencjał, który ugłaskały sentymentalne i kojące klisze.

piątek, 2 listopada 2012

Wrażliwe mięśnie

Nawet w przerośniętych mięśniach znajdzie się miejsce dla wrażliwej materii. Trudno w to uwierzyć, ale 38-letni kulturysta Dennis oprócz potężnego ciała ma też wewnętrzne ciepło. Przekorny „Misiaczek” wolałby stać się lwem, ale toksyczna relacja z matką owija jego i tak zniewoloną niezależność. Dlatego Dennis ucieka na siłownię, gdzie rzeźbi swoje muskuły, pręży wytatuowany korpus i od czasu do czasu doświadcza szczęścia. Pod silną skorupą zadomowiła się nieśmiałość i kompleksy. Mieszka z nadopiekuńczą matką która traktuje swojego synka kulturystę jak przedszkolaka. O zgrozo! Tymczasem 38-latek wydaje się być potulny jak baranek. Czy takie życie mu odpowiada? Nie do końca. Kiedy jego wujek przedstawia mu swoją młodziutką żonę Azjatkę, Dennis snuje plany o podróży do Tajlandii. Misja poszukiwania drugiej połówki wiąże się z zatajeniem prawdy o wyprawie przed matką. Nie wszystko idzie jak po maśle. Frywolne Tajki płoszą niepewnego atletę. Dopiero nienarzucająca się Toi kradnie mu serce. Pomimo wielu przeszkód stawiają wszystko na jedną kartę. Dennis ściąga swoją ukochaną do siebie, do Danii. To wcale nie musi oznaczać happy endu. Zaborcza matka nie akceptuje jego związku. Bohater filmu Madsa Matthiesena wygrał wolność, ale stracił zapewne matczyne wsparcie. „Misiaczek” gra na kontrastach i innościach. To co wydaje nam się znajome, okazuje się obce. W swoim dramacie reżyser zwinnie obala stereotypy – mięśniak może być romantykiem, krucha staruszką prawdziwą heterą, a podróż do Tajlandii to niekoniecznie seksturystyka. Tematy podejmowane przez Matthiesena nie należą do najlżejszych, ale podczas oglądania nie czuć tej fabularnej powagi. Późniejsza refleksja nadaje „Misiaczkowi” gorzki ton.

czwartek, 25 października 2012

Szkocka resocjalizacja czyli "Whisky dla aniołów"

Może pachnieć torfem, palonym dębem, solą morską, a nawet karmelem – oto whisky, główna bohaterka filmu Kena Loacha. W jednej z robotniczych dzielnic ponurego Glasgow młodociani przestępcy próbują wyjść na prostą. W powrocie do normalności mają im pomoc roboty społeczne. Ale chęć zmiany nie wystarczy. Robbie za wszelką cenę usiłuje zmyć blizny przeszłości, aby z czystą kartoteką wkroczyć w nowy rozdział. Stawka jest wysoka- Robbie zostanie ojcem. A gdzie w tym szkockim krajobrazie miejsce na whisky? Mocnym trunkiem poczęstuje nas Harry, opiekun wyrostków wysłanych na społeczną rehabilitacją. Jeden bezinteresowny gest od starszego kolegi przywraca Robbie’emu wiarę w ludzi i lepsze jutro. Przypadkiem, młody bohater odkrywa u siebie prawdziwy talent degustatora whisky. Nowe zainteresowanie połączy ze smykałką do intryg i tym sposobem, zapewni sobie obiecujący start w normalne życie. Ken Loach jak nikt inny potrafi odczarować smutną codzienność, w której tkwimy po uszy. To czego wolimy nie zauważać, podsadza nam pod nos i każe wyciągać wnioski. Bez względu na pochodzenie, poglądy, wygląd czy inteligencję, reżyser daje swoim bohaterom szansę. Loach wierzy, że z gnoju w którym się urodziliśmy możemy w każdej chwili wyjść – na prostą, na prawo albo na lewo…

piątek, 12 października 2012

Czarna owca na gorzko

To Ameryka którą Amerykanie zamiatają pod dywan. Abe to trzydziestoparoletni dzieciak który chce zostać czarnym koniem, ale jeszcze nie nauczył się galopować. Stwarza pozory bycia mężczyzną. Kolekcjonuje „męskie” gadżety – wozi się olbrzymim jaskrawym hummerem, na aukcjach internetowych poluje na plastikowe zabawki, a w międzyczasie zapija swoje rozterki colą light. Ma powody do niezadowolenia. Jest otyły, mało interesujący dla płci przeciwnej, wciąż mieszka z rodzicami. Nawet w pracy nie czuje wolności, bo to posadka w firmie ojca. Mówiąc wprost – ten gość wzbudza nasze politowanie. Kibicujemy mu kiedy poznaje Mirandę, kobietę nieustającego smutku. Kompletnie do siebie nie pasuję, ale właściwie nie o to tu chodzi. Miłość może przyjdzie później, najpierw Abe proponuje Mirandzie małżeństwo. Akt desperacji, ucieczka przed zacieśniającą rodzicielska pępowiną, a może zachcianka „Czarnego konia”? To, co mogło stać się jego wybawieniem, okazuje się przekleństwem. Depresyjna narzeczona wyjawia skrywaną dotąd dolegliwość – żółtaczkę. Łatwo się nią zarazić… Todd Solondz nie koloryzuje swojego dramatu ani sentymentalnymi półsłówkami, ani jałowymi nadziejami. „Czarny koń” bez ogródek udowadnia bezwzględność, przebiegłość i niewdzięczność ludzi, ale także losu. Mało pokrzepiające przesłanie obudowane jest całą kolekcją bystrych, mądrych i nierzadko zabawnych dialogów, zwłaszcza tych pomiędzy Abe’em i starszą, niepozorną sekretarką . Zdziwicie się co kryje się pod tą elegancką damską marynarką.

czwartek, 4 października 2012

Marzenie 15-latka z Liverpoolu

Wakacje się kończą. Robbie i Ziggy mają po piętnaście lat, mieszkają w Liverpoolu i szukają mocnych wrażeń. Beztroska szybko ulatuje kiedy u jednego z nich lekarze diagnozują nieuleczalną chorobę serca. Niby śmierć wisi w powietrzu, ale ani przez moment nie przygniata nas filmowy patos. Robbie ma jedno marzenie – nie chce umrzeć jako prawiczek. Ziggy, jego najlepszy kumpel za wszelką cenę stara się pomóc przyjacielowi. Zaczyna od rozmów ze szkolnymi koleżankami, odwiedza dom rozpusty, dzielnicą czerwonych latarni, poświęca swoje oszczędności, a nawet porywa Robbie’ego ze szpitala. Bez rezultatu. Ale chłopcy nie tracą nadziei. Właściwie, ich przyjaźń umacnia się z każdym dniem. Punktem wyjścia w „To, co najważniejsze” jest czyhająca śmierć, ale reżyser Bruce Webb nie dramatyzuje, raczej normalizuje. 15-latkowie wygłupiają się, rozmawiają o dziewczynach i seksie, buntują się, są zwyczajnymi niefrasobliwymi nastolatkami. Tylko rodzice snują się zagubieni w obliczu nadchodzącej tragedii. Egzamin zdają młodsi, starsi uczą się na błędach. Ot, taki psikus. Ziggy też ma w życiu pod górkę. Wychowuje go matka, ojciec podobno zerwał kontakt z rodziną i nie chce utrzymywać bliskich relacji z synem. Na szczęście, prawda wychodzi na jaw. Nie będzie pretensji, histerii i szukania winnego. Brytyjski obrazek nie rozpieszcza nas spektakularnymi zdjęciami czy zaskakującymi rozwiązaniami fabularnymi. Skromny, ale pełen prostoduszności i młodzieńczej naiwności, film trafia w sedno, a nawet w serce.

piątek, 28 września 2012

Ekscentrycy bez przyszłości

Los Angeles. Jason i Sophie. Para trzydziestolatków. Mieszkają w ciasnej, „awangardowej” kawalerce, wiodą niezobowiązujące życie. Tak jakby dorosłość ich nie dotyczyła. Ale ekscentryczność już tak. Egzaminem z odpowiedzialności ma być adopcja kota. Zresztą, kociak jest w „Przyszłości” bohaterem nie bez znaczenia. Prawie narratorem. Trzydziestolatkowie zaczynają odliczać dni swojej wolności. W ich mniemaniu kot w domu będzie ich smyczą, granicą wejścia w dorosły świat. Dlatego porzucają swoje dotychczasowe, niesatysfakcjonujące miejsca pracy, aby czujnie odbierać znaki. Może i mają ambicje, ale zdecydowanie częściej wybierają to, co przynosi im przypadek. Jason próbuje swoich sił jako wolontariusz- sprzedawca drzewek. Sophie chce zabłysnąć jako tancerka, wystarczy jej rozgłos w internecie. Bez względu na to co robią są pasywni. Pogrążeni w wewnętrznym paraliżu oczekują że życie ich zaskoczy. Mocno w to wierzą. Ale stopniowo tracą nadzieję. Upokorzona Sophie wybiega wyjściem awaryjnym w ramiona Marshalla, doświadczonego mężczyzny. Jasonowi udaje się zatrzymać czas, ale nie zatrzyma swojej partnerki. Może i sporo tu wyolbrzymień, surrealistycznych sytuacji, często nawet magicznych, ale ta technika przynosi efekty. W tej ironii łatwo dostrzec smutne obserwacje na temat pokoleń młodych ludzi. Ludzi którzy są, ale nie uczestniczą, którzy zgadzają się, ale nie pytają, którzy czekają, ale nie mają celu, którzy chcą, ale nie proszą. Łatwizna bez spełnienia.

niedziela, 9 września 2012

Zawsze pomiędzy

Jej punkt widzenia, jej uczuciowość, jej wrażliwość, cały ten film należy do niej, 28-letniej Margot (nieustannie genialna Michelle Williams). Nienachalnie infantylna Kanadyjka tworzy ze swoim mężem Lou kolorowy duet. On wiecznie przyrządza kurczaki, przygotowując wydanie swojej książki kucharskiej, ona pisze foldery turystyczne. Kolażowe stylizacje, ciepłe scenografie, sympatyczni bohaterowie sprawiają że właściwie momentalnie kochamy ten film. Mam nadzieję, ze nie jestem odosobniona w tym przekonaniu. Powiem więcej, „Take This Waltz” aspiruje by dostać się głębiej, do pokładów naszej refleksyjnej natury. Margot lawiruje pomiędzy niespełnionymi marzeniami, głosami moralności a szeptami serca. Wszystko przez przystojnego Daniela. Spotykają się w Nowej Szkocji, później w samolocie, a wreszcie okazuje się, że są sąsiadami. Niedoszły artysta plastyk dorabia jako rikszarz. Snują się obok siebie, niby przypadkiem wpadając na siebie niemal codziennie. Margot zwierza się ze swoich leków, a konkretnie z enigmatycznego bycia „pomiędzy”. Nie musi tego mówić, ale widać że jej małżeństwo wpada w rutynę. Nomen omem, co dla niej jest monotonią, dla nas zapewne dziwactwem. Daniel wysłucha, popatrzy jej głęboko w oczy, przyzna się do swoich obaw, na przykład tych związanych z publicznym pokazaniem swoich prac. Na początku niewypowiedziane, nietknięte, jeszcze sterylne uczucie domaga się wyborów. Czy zawsze decydując się na zmiany zmierzamy ku szczęściu? Reżyserka Sarah Polley częstuje nas gorzką pigułką. Droga naprzód może być tylko ucieczką, a w tych podróżach nie wyzbędziemy się własnej natury. Bo jak mówi jedna z bohaterek, życie ma pewne braki i nie wypełnimy ich wszystkich. „Take This Waltz” to nie tylko znakomita warstwa fabularna, to także muzyka podkręcająca duszne kanadyjskie lato. Kawałek „Video Killed The Radio Star” zespołu The Buggles w dużej mierze oddaje aurę filmu, nawet bardziej niż „Take This Waltz” piosenka Leonarda Cohena, którą usłyszmy pod koniec. Aby zatańczyć ten walc nie trzeba znać kroków.

niedziela, 2 września 2012

Trójkątne emocje

Ujmuje prostotą, jesienną tonacją i wdziękiem Emily Blunt. „Siostra twojej siostry” to obyczajowa historyjka z niezobowiązującą mądrością życiową. Momentami trudno uwierzyć że film popełniła Amerykanka Lynn Shelton. W kameralnym domku na odludziu spotykają się Iris, jej siostra Hannah i Jack, najlepszy przyjaciel Iris. Spotykają się tam, chociaż wcale nie powinni. Każdy z nich zamierzał kontemplować swoje życie w samotności. Wyszło inaczej. Pierwsza do górskiej ostoi trafia Hannah, która po siedmioletnim lesbijskim związku poszukuje sensu swojego istnieniu. Jack dociera tam za namową Iris. A w końcu sama Iris pojawia się w domku, jakby pchnięta przeczuciem, że powinna tam być. I słusznie. Pierwszej nocy, Hannah i Jack topią swoje smutki w tequili i wydawać się mogło że skończą pogadankę totalnym upojeniem. Dostajemy jeszcze bonusik. Seks heteroseksualisty z lesbijką. Tajemnica szybko wychodzi na jaw. Przy okazji dowiadujemy się, że Iris kocha Jacka i to z wzajemnością. Skomplikowany trójkącik musi stawić czoła niełatwym dylematom. Przebiegła Hannah, „złodziejka spermy” chce mieć dziecko, dlatego wylądowała z Jackiem w łóżku. Siostrzana miłość przechodzi życiowy egzamin. O finale tej historyjki nic nie pisnę, bo szkoda waszej przyjemności. Minimalizm „Siostry…” ocieka emocjami i do cna prawdziwymi dialogami. Naturalni są aktorzy, ich niezgrabne rozmowy, nieudane żarty, porwane swetry, spalone naleśniki… Wreszcie widzimy świat takim jaki jest. Nieźle pokręcone relacje i związki ludzkie Shelton ukazuje z zadziwiającą harmonią i spokojem. Tego nam trzeba. Zażenowania, emocjonalnego zagubienia, bezinteresownej naiwności i poczucia że obejrzeliśmy dobry kawałek kina.

wtorek, 28 sierpnia 2012

"Zakochani w Rzymie" i w Allenie

Europejska podróż Woody’ego Allena wciąż trwa. Tym razem jego neurotyczna kamera zagląda do Rzymu. Zobaczymy Włochów, amerykańskich turystów i chyba już lekkie zmęczenie nowojorskiego reżysera europejskimi stolicami. Ale bez obaw w allenowskim stylu nadal można się zakochać. Reżyser zdążył nas już przyzwyczaić do konwencji kolażu, nie inaczej jest i tym razem. Na danie główne mamy więc Amerykankę Hayley, która traci głowę dla przystojnego Włocha, Michelangelo. Pikanterii dodają rodzice dziewczyny – pani psychiatra i światowej sławy reżyser teatralny (w tej roli sam Woody Allen)– którzy przylatują do wiecznego miasta aby poznać wybranka córki. Na zakąskę dostajemy m.in. historię zwykłego mieszkańca Rzymu, który z dnia na dzień staje się celebrytą. Z rzymską delicją duże nadzieje wiążą Antonio i Milly, którzy przybywają z prowincji w poszukiwaniu lepszych perspektyw na przyszłość. Jedną z wisienek na torcie jest młody Jack który gubi się w relacjach damsko-męskich. Chłopak ma dylemat bo z jednej strony kocha swoją dziewczynę, ale pozostaje pod urokiem jej koleżanki, Moniki, która burzy ich rzymski spokój. Wydawałoby się że tych kilka odrębnych nowel nic nie łączy. A jednak! Wszystko obraca się wokół miłości. Tyle że jej allenowska konwencja stwarza szerokie pole możliwości. Te nieustające rozmowy, absurdalne wnioski, oderwane od rzeczywistości pomysły są męczące-powiedzą niektórzy. Wielowątkowe mozaiki Allena działają, przynajmniej na mnie, jak terapia. W gruncie rzeczy, przesłanie nie jest skomplikowane – bądźmy na luzie, świat nie jest idealny, a ludzka natura daleka jest od perfekcji. Za to go cenię.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Pułapka piątej dzielnicy

Opowieść która niesie ze sobą tajemnicę. Amerykanin, niespełniony pisarz (hipnotyzujący Ethan Hawke) przybywa do Paryża aby pojednać się ze swoją byłą żoną i zobaczyć córeczkę. Jego pobyt w stolicy Francji od początku przypomina bieg przez płotki. Bagaż bohatera to nie tylko walizka na kółkach, to enigmatyczna przeszłość i jeszcze bardziej intrygująca przyszłość. Nieszczęśliwy Amerykanin zostaje okradziony, nie ma gdzie się podziać, ląduje w obskurnym hotelu. Poznaje Annę (świetna Joanna Kulig), polską kelnerkę, z którą nawiązuje nić porozumienia intelektualnego i cielesnego. Drugą muzą Harry’ego będzie zagadkowa Margit Kadar (genialna! Kristin Scott Thomas). Sprytnie i subtelnie owija sobie mężczyznę wokół własnej sypialni. Amerykanin czerpie od niej siłę, inspirację i niepostrzeżenie coraz głębiej zanurza się w obłędzie. Paweł Pawlikowski prowadzi z nami inteligentą grę i dopiero w finale daje nam do zrozumienia, że Harry mógł stracić nie tylko swój bagaż, ale także zdrowy rozsądek. Melancholia w zdjęciach, enigma w fabule, niespełnienie wymalowane na twarzach ludzi. Po seansie czuje się bezradność i smutek. Mnie „Kobieta z piątej dzielnicy” zostawiła jeszcze jedną drzazgę. Film styka się ze znamionami wielkiego arcydzieła, ale mimo wszystko pozostaje obrazem przeciętnym. To jednak nie zarzut, a celowy zabieg reżysera. Dzięki temu, że mamy tu niedopowiedzenia, wielowarstwowe postaci i klimat kina niszowego, tracimy głowę dla „Kobiety…” Pawlikowskiego. Wybierzcie się do piątej dzielnicy!

piątek, 10 sierpnia 2012

Dogonić Zachód

Na „Yumę” trafiłam zwabiona zwiastunem. Krótki filmik reklamowy zaostrza apetyt i wysoko ustawia poprzeczkę oczekiwań. Po seansie pozostaje nienasycenie, ale nie ma mowy o niestrawności.
Jak po upadku komunizmu ze zmianą ustrojową radzili sobie młodzi? Piotr Mularuk nie widzi półśrodków. Albo bieda i brak perspektyw albo juma. Tak przynajmniej sprawy potoczyły się w jednej z nadgranicznych miejscowości na Dolnym Śląsku. Zyga, Kula, Bajadera i Młot z wypiekami zaczytują się w „Bravo”, słuchają kaset i prawie mdleją na myśl o oryginalnych „adaśkach” (adidasach). Zyga ma dość. Za namową ciotki, właścicielki burdelu, jedzie za Odrę „wyrównywać rachunki za krzywdę wojenną”. Przerzut z Niemiec luksusowych, jak na ówczesne czasy, towarów wychodzi mu zadziwiająco bezkolizyjnie. Do biznesu garną się koledzy. Celnicy przymykają oko, we wsi podnosi się komfort życia, jest zabawa, jest interes.
Zyga i jego znajomi stają się szeryfami prowincji. Wtedy powraca niemiłe wspomnienie z przeszłości, o którym przypomni naszemu bohaterowi gangster Opat i glina Rysio. Ten pierwszy, wódz rosyjskiej mafii przerzuca przez granicę spirytus i nie życzy sobie konkurencji ze strony dolnośląskich jumaczy. Problem w tym, że z dobrobytu trudno zrezygnować, zwłaszcza jeżeli w grę wchodzi niesprawiedliwość dziejowa. Koniec końców, kolorowe ciuchy, nowoczesne sprzęty, filmy i kasety z Zachodu nie przyniosą szczęścia tym, którzy tak zachłannie o nie zabiegali. Mularuk urozmaica swoją historię kilkoma wątkami pobocznymi sprawnie obudowującymi rdzeń. Wymownie układają się losy Majki, atrakcyjnej dziewczyny, w której Zyga podkochuje się od dawna. Ona, chcąc wyrwać się z zapyziałej prowincji, decyduje się na wyjazd z Niemcem, aby tam sprzątać jego księgarnię.
Wszyscy bohaterowie „Yumy” pragną zmienić gorsze teraz na lepsze jutro. W tych fanatycznych poszukiwaniach gubią swój elementarz wartości. Mieli zadatki na Robin Hoodów, ostatecznie stracili grunt pod nogami. Zachłysnęli się jumaniem, niektórzy udławili się na śmierć. A Zyga? Skończył z „wyrównaniem niesprawiedliwości dziejowej”, by wyprostować własne życie, wyszło słodko, zwłaszcza w przesłodzonym finale.

niedziela, 29 lipca 2012

Po marzenia do Indii

Indie dobre na wszystko! Na samotność, na starość, na chore biodro i stłamszone emocje. John Madden zaprasza nas do Dżajpuru, a naszymi przewodnikami są brytyjscy emeryci.
Mocno dojrzali bohaterowie wcale nie jadą do azjatyckiego pensjonatu z zamiarem odliczania swoich ostatnich dni. Oprócz gamy wyrazistych osobowości, reżyser podarował nam znamienitych aktorów – m.in. Judi Dench (mój „top one”), Tom Wilkinson czy Maggie Smith. „Hotel Marigold” wkracza w zaklęte rewiry starości, ale stąpa po tym niepewnym gruncie z gracją i dowcipem. Bo z jednej strony szybko kibicujemy bohaterom w ich hinduskich przygodach, ale nieustannie widzimy błyskający neon z napisem „bajka”. Nawet jeżeli zdarza się tragedia, to wcześniej spełniają się czyjeś marzenia. Zresztą, o to w filmie Maddena chodzi – o świadome, czasami przypadkowe podążanie za marzeniami. Przy okazji śledzimy smaki, dźwięki, kolory Indii, ale zdecydowanie nie czujemy się przytłoczeni azjatyckim klimatem. W końcu brytyjska korona ciągle czuwa.
Pośród siedmiu aktorskich perełek moją uwagę skutecznie przykuła Judi Dench wcielająca się w Evelyn. Kobieta niedawno pochowała męża, który na pamiątkę zostawił jej długi. Prawdę o swoim małżonku poznała dopiero po jego śmierci. To w Dżajpurze Evelyn podejmie swoją pierwszą pracę w życiu. Okoliczności w których się znalazła nie sprzyjają pozytywnemu nastawieniu. A jednak. Bije od niej harmonia i wiara w szczęście. Potrafi tym zjednywać innych, także widzów.
„Hotel Marigold” nie opowiada tylko o brytyjskich emerytach, poznajemy także historię Sonny’ego, właściciela pensjonatu. Jak już wspomniałam, Madden roztacza przed nami bajkowy świat, trochę przypominający ten z filmu „Jedz, módl się, kochaj”. Na szczęście to tylko pierwsze wrażenie. Nie zmienia to faktu, że „Hotel Marigold” jest lekki i przyjemny , w sam raz na upalne lato.

czwartek, 12 lipca 2012

Kod do szczęścia

Niczym membrana „Code Blue” ociera się o widza, niektórych dotykając mocniej, innych tylko drażniąc swoją ulotnością. Aktorzy z nieoczywistym urokiem, fabuła rozpieszczająca raczej zmysły, niż hormony, sterylne wnętrza, chłodne krajobrazy. Z Urszulą Antoniak zetknęłam się przy okazji jej pełnometrażowego debiutu. „Nic osobistego” było przedsmakiem filmowej uczty, którą otrzymujemy w „Code Blue”. W jej warsztacie wyraźnie czuje się europejski sznyt i słusznie, bo Antoniak od dawna mieszka w Holandii.
Jej bohaterowie są nieznośnie zwyczajni. Marian ma stałą pracę, jest pielęgniarką w szpitalu. Czule zajmuje się pacjentami, tym nieuleczalnie chorym podaje dawki skracające ich cierpienie. Codziennie wraca do tego samego, pustego mieszkania. W tym samym apartamentowcu mieszka jeszcze Konrad i starsza Anne. Ich pozorny dobrobyt kryje samotność, niespełnienie i jednoczesną tęsknotę za drugim człowiekiem. Domyślamy się tego, bo postacie nie mówią o swoich problemach. Kamera obserwuje, wnika w organizm, przez to nierzadko stajemy się świadkami brutalnych scen. Marian zwodzi nas do ostatniej sekundy. Bywa oddaną pielęgniarką, życzliwą sąsiadką, ale równie często daje się poznać jako jednostka rozedrgana na pograniczu patologii. Kiedy już prawie oddychamy z ulgą, widząc, że u jej boku pojawia się mężczyzna, miłość przybiera ciemne barwy…
Antoniak to wciąż intrygująca niewiadoma, na którą warto postawić. Choćby w samym „Code Blue” wyczuwa się wpływy Kieślowskiego czy Haneke. Czekam na więcej.

czwartek, 7 czerwca 2012

Zglobalizowane ravioli z Planete Doc Film Festival


O czym myśli rzeźnik kiedy zabija krowę, co kłębi się w głowie zbieraczki pomidorów? Zanim zajrzymy pod wieczko, wstąpimy do Brazylii, Rumunii, Polski, Ukrainy, Danii i kilku innych krajów. W końcu, po 30 tys. kilometrów dotrzemy do fińskiego supermarketu. Po drodze towarzyszyć nam będzie niepokój, wstręt i gorzki smak „Zapuszkowanych marzeń”.
W dokumencie Katji Gauriloff niepozorna aluminiowa puszka ravioli okazuje się puszką Pandory, w której mieszają się nie tylko produkty do spożycia, ale przede wszystkim materiał do refleksji.
Konsument kupuje, konsumuje, ocenia, ale z reguły się nie zastanawia. Ze znudzenia, zerknie na etykietkę, ale tam informacji, które zdobyła fińska reżyserka, raczej nie znajduje. Gauriloff niczym kulinarny zawodowiec wyruszyła w podróż śladami ravioli. Dotarcie do „składników” zajęło jej cztery lata. W rzeczywistości, poszczególne ingrediencje wyznaczają kartograficzny drogowskaz, który prowadzi nas bezpośrednio do ludzi pracy, do ich historii.

Pomimo odległości, kulturowych i społecznych różnic, bohaterowie dokumentu wspominają o tym samym – o swoich marzeniach, które pozwalają im z nadzieją patrzeć w przyszłość. Większość z nich nie zaprząta sobie głowy dylematami korporacyjnej ekonomii czy globalizacji gospodarki. Obdarci z iluzji codzienności, nieświadomi machiny w której partycypują bezceremonialnie opowiadają nam o swoich intymnych problemach i pragnieniach. Najprawdopodobniej dla wielu z nich kamera staje się pierwszą w dotychczasowym życiu okazją by zrzucić emocjonalny ciężar milczenia. Praca, często niewdzięczna i niebezpieczna, pozwala na zaspokojenie minimalnych potrzeb i snucie planów o lepszym świecie dla potomków.
Zwłoki prosiąt, cierpienie krów i tryskająca krew ilustrują zwierzenia rzeźników. Oni, niczym w obozach zagłady, w białych kombinezonach, uzbrojeni w tasaki, wybierają najdorodniejsze sztuki . Bezbronne zwierzęta w popłochu taranują siebie nawzajem, ale porażone paralizatorem milką na zawsze. W scenach uboju, role się odwracają – ludzie przypominają dzikie kreatury, a bezbronnym zwierzętom bliżej do człowieczego losu. Reżyserka odsłania, a następnie nadaje okrucieństwu wobec żywego inwentarza surrealistyczny wymiar. Bezbłędne zestawienia sprawiają, że tragizm zwierzęcej kaźni przeplata się z tragizmem obywateli wielu krajów, którzy muszą walczyć o przetrwanie. Polski rzeźnik bez wahania deklaruje, że zabije konkubenta swojej byłej żony. Młoda dziewczyna z Rumunii, maltretowana przez swojego chłopaka marzy by stanąć z nim przed ołtarzem. Portugalska robotnica chce tylko, by jej córka zdobyła wykształcenie i miała lepsze życie niż ona. Katja Gauriloff traktuje bohaterów po partnersku - bez protekcji, ale i bez pogardy. Czy ich naiwność może usprawiedliwiać nieświadomość zglobalizowanej produkcji? Status pionka w korporacyjnej szachownicy jest wygodny do czasu…
Pod wieczkiem kryje się nie tylko data przydatności, znajdziemy tam również setki pytań bez odpowiedzi, choćby takie czy mądry konsumpcjonizm w ogóle stanieje? „Zapuszkowane marzenia” strawią nasz umysł na gorzką papkę niczym w rzeźni.

piątek, 27 kwietnia 2012

Duńskie dewiacje

Przewrotny los lubi płatać figle, nawet wtedy, gdy pozornie nie ma miejsca na igraszki. Na tym zasadza się przenikliwy scenariusz filmu „Nie ma tego złego” – jest źle, jest gorzej, ale nagle okazuje się, że będzie lepiej… Dlaczego? Spytajcie duńskiego reżysera Mikkela Bunsch-Falsa.
Kraj rowerów, klocków Lego i baśni Andersena to także kuźnia samotności. Zagubieni, seksualni wykolejeńcy, okaleczeni psychicznie– nie są źli z natury, robią tylko naganne rzeczy. Zagra nam kwartet dusz – Ingeborg, Anna, Anders oraz Jonas. Desperacko szukają miłości, kontaktu, własnej tożsamości, gubiąc się przy tym w gąszczu własnych ułomności. Poczucie osamotnienia dopada ich –albo nagle, albo na własne życzenie. Ingeborg najpierw zostaje emerytką, a za chwilę wdową. Domaga się odrobiny zainteresowania ze strony córki. Ale Anna po zabiegu mastektomii, zmaga się z fizyczną i psychiczną traumą. Anders nie panuje nas swoim seksualnym pożądaniem, które najczęściej daje o sobie znać w miejscach publicznych. Dla równowagi, jego syn Jonas dorabia jako męska prostytutka. Mieszanka wybuchowa. W rzeczywistości, do emocjonalnej eksplozji nigdy nie dojdzie. Zdarzą się za to zaskakujące konfrontacje , spotkania, które pozwolą czwórce naszych bohaterów na odrobinę nadziei. Ani płatna miłość, ani ekshibicjonizm, ani pornografia nie szokują tak głęboko i dotkliwie, jak poczucie osamotnienia. W interpretacji Mikkela Bunsch-Falsa samotność urasta do rangi najbardziej wstydliwych, upokarzających i destrukcyjnych tabu społeczeństwa.
Ryzykowne, ale bardzo kuszące balansowanie na granicy odrazy i akceptacji jest w kinie czymś niezwykle rzadkim. Dwa sprzeczne, wydawałoby się nie do pogodzenia, stanowiska w „Nie ma tego złego” żyją w symbiozie. Takiego filmu mi brakowało - filmu który każe nam – zanurzyć się w moralnym brudzie, przyglądać się upokarzanym i upokarzającym, ludzkim dewiacjom, a jednocześnie zachęca do sympatyzowania z tym pokiereszowanym czworokątem. Bo granica między perwersją a normalnością jest iluzoryczna…

sobota, 7 kwietnia 2012

Moc przyjaźni i wola życia "Nietykalnych"

Philippe i Driss. Sparaliżowany milioner i czarnoskóry chłopak z blokowiska. Między nimi społeczna, kulturowa, artystyczna, językowa przepaść. Przyjaźń, która nie miała prawa bytu, połączyła dwa „nietykalne” światy.

Po wypadku na motolotni bogaty, paryski arystokrata może poruszać jedynie głową. Potrzebuje opiekuna do kompleksowej „obsługi”. Tym sposobem, trafia na Drissa, młodego typa z przedmieść Paryża. On traktuje kalectwo Phillippe’a jako „kłopotliwą normalność”. Swoim bezpośrednim i nierzadko prostackim zachowaniem czarnoskóry młodzieniec uzmysławia innym, że fizyczne ułomności nie wykluczają z walki o miłość, radość czy przyjaźń. Wstydzić mogą się Ci, którym kulturalne maniery i arystokratyczny status przysłania oczy, ale nie Driss. Dzięki czarnoskóremu młodzieńcowi, sparaliżowany milioner w końcu mentalnie „wstaje z wózka”.

„Nietykalni” bezpardonowo dowodzą, że pomimo podziałów, możemy znaleźć wspólny język w rozmowach o życiu, o sztuce i o seksie – tak jak Driss i Phillippe. Ale proste, prawda? Wystarczy otworzyć się na to, co inne. Ekstremalnie bezceremonialny Driss dokształci się z muzyki klasycznej i malarstwa, nabierze ogłady i pewności siebie. Swoją wolą życia doszczętnie zaczaruje Phillippe’a.
Reżyserski duet Oliviera Nakache i Erica Toledano serwuje nam współczesną, obyczajową bajkę. Taką w którą chce się wierzyć - o dwóch takich którzy pochodzą z dwóch światów, są przedstawicielami różnych klas społecznych, mają inne zainteresowania, ale obaj wierzą w siłę przyjaźni . Z „Nietykalnych” wyłania się urokliwy portret Francji z szalonym umysłem i pragmatyczną witalnością. Vive la vie!

wtorek, 3 kwietnia 2012

Na szczęście to tylko norweskie nieszczęście

Małe, rodzinne kloaki nie muszą cuchnąć od razu. Kilka kurtuazyjnych kolacji zakrapianych winem wystarczy aby brudy wypłynęły na wierzch. Pomimo tego, że opowiastka Anne Sewitsky rozgrywa się dookoła zdrady, kłamstw i trudnych związków „Happy, Happy” pokazuje tę jaśniejszą stronę życia.
Gdzieś na końcu norweskiego świata dochodzi do seksualnego i obyczajowego karambolu. Wszystko za sprawą nowych sąsiadów – Elisabeth, Sigve i ich adoptowany syn Etiopczyk opuszczają duńską metropolię i osiedlają się na norweskiej prowincji, nieopodal Kai, Eirika i ich 10-letniego Theodora. Następuje czołowe zderzenie skrajnych światopoglądów, charakterów, a nawet kolorów skóry. W gruncie rzeczy, problemy wiszą w powietrzu już od pierwszego spotkania tych dwóch systemów wartości.
Z daleka oba małżeństwa wydają się szczęśliwe. Kiedy temperatura znajomości rośnie, topią się zamarznięte tajemnice osobliwych relacji. U jednych budzi się tłumiony długo erotyzm, u innych wzrasta poczucie niespełnienia. W głębi duszy, Kaja okazuje się nieszczęśliwa. Elisabeth powinno gryźć sumienie z powodu zdrady. Eirik nie umie określić swojej seksualności, a Sigve dopiero zacznie się miotać. Każdego bohatera poznajemy na wylot, każdy jest na swój sposób bezpruderyjny i słodko –gorzki – podobnie jak cały film „Happy, Happy”.
Zranieni nieszczerością, nielojalnością, nasyceni goryczą szukają akceptacji, uwielbienia, pożądania. Nie znajdą tego u innych. Znajdą ten brakujący element znacznie bliżej. Sewitsky z wyczuciem dotyka stosunku Norwegów do religii, do inności, a nawet do rasizmu. Reżyserka ma przy tym do swoich bohaterów ciepły stosunek i nie pozwala ich surowo oceniać. I to działa.

sobota, 17 marca 2012

Nowojorska odyseja z kluczem

Sentymentalny i sztampowy wyciskacz łez – zachęta nie brzmiała porywająco. Poszłam pod prąd. Niewykluczone, że chłodny malkontent zmrozi swoje oko na fabularnej rutynie i nadmiernej ckliwości. Na szczęście, moje receptory namierzyły 9-letniego Oskara Schella (Thomas Horn) i to wystarczyło aby doznać emocjonalnego katharsis. To nie bombastyczny blef, to tylko „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” . Ponadprzeciętnie zdolny chłopak mieszka z rodzicami w Nowym Jorku. Jego ojciec (Tom Hanks) rozbudza w synu sokratejską dociekliwość, chęć poznawania świata i eksperymentowania. Ten słodki lukier traci swój smak, kiedy nadchodzi „najgorszy dzień” – 11 września 2001. W zamachu na World Trade Center ginie ukochany ojciec, najlepszy przyjaciel, najważniejsza osoba w życiu 9-latka. Rok po tragedii, Oskar wchodzi do pokoju ojca i przypadkowo odnajduje zalokowaną kopertę z napisem „Black”, a w środku klucz. Tak oto rozpoczyna się nowojorska odyseja chłopca, który postanawia „nie przestawać szukać”. Systematyczne, maniackie próby odkrycia tajemnicy to dla 9-latka lekcja dorastania, a podróż po Nowym Jorku to w istocie wędrówka w głąb siebie. W życiu młodego samotnika pojawi się też niespodziewanie towarzysz, bezimienny i milczący lokator jego babci . Stopniowo, chłopak leczy traumę po śmierci ojca, a potęga przygody wypełnia dotkliwą pustkę. Czy klucz znajdzie właściciela? W zasadzie finał tych poszukiwań schodzi na dalszy plan.
Owszem, w tej melancholijnej opowieści nie brakuje amerykańskiego patosu, wyświechtanego tematu dorastania i małego słodkiego chłopczyka. Mimo wszystko, „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” wprowadza w stan głębokiego poruszenia. Czy to za sprawą magicznej baśni, czy dziecięcej wyobraźni ? Nie wiem. Najważniejsze jest to, co w nas zostaje, ten tajemniczy klucz…

sobota, 10 marca 2012

Z sektą na zawsze

Po dwóch latach milczenia, Martha( Elizabeth Olsen) powraca. Trafia do luksusowej posiadłości swojej siostry Lucy (Sarah Paulson) i jej zamożnego męża. Wychudzona blondynka nie zdradza szczegółów odnośnie swojej nieobecności. Dopiero z nielinearnej narracji, za pośrednictwem płynnych retrospektyw, dowiadujemy się, że dziewczyna należała do sekty. Pozornie niewinna komuna skupiała kilkanaście osób zamieszkujących niewielką farmę położoną pośrodku lasów stanu Nowy Jork. Lider kultu, Patrick, wykorzystując zagubienie młodego pokolenia, wabił zabłąkane duszyczki ideami wolnej miłości, wspólnoty czy negacji konsumpcyjnej cywilizacji. Innymi słowy – skutecznie wyprał mózgi wszystkim członkom sekty. Losy Marthy to potwierdzają. Okazuje się, że fizyczne wyzwolenie z grupy, nie oznacza absolutnej ucieczki od prześladowczej indoktrynacji. Dziewczyna popada w paranoję, tkwi w zawieszeniu pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Tożsamość nadana jej przez sektę powoli obumiera, ale realia które zastaje u boku siostry Lucy nie stanowią rozwiązania. W gąszczu niepokojów, bohaterka próbuje odnaleźć swoje prawdziwe „ja”. Leczenie duszy nie jest łatwe, zwłaszcza, że Lucy nawet nie stara się zrozumieć zachowań siostry.
Reżyser, Sean Durkin celowo zestawia dwa odległe, zdawałoby się, wykluczające się światy. Oba są wadliwe. Systemy wartości małżeństwa Lucy i Teda oraz sekty okazują się wydmuszką. Paradoksalnie, ten defekt najwyraźniej dostrzega Martha. Czy w końcu ślady sekty rozpłyną się? Reżyser zostawia nas z poczuciem niepokoju i niedosytu.

wtorek, 28 lutego 2012

Bez wstydu o niespełnieniu

„Wstyd” skłania do dyskusji. Skazanej na klęskę. Jakakolwiek definicja, analiza, diagnoza będzie miała sens, ale jeszcze nie teraz. Teraz liczą się zabłąkane myśli, rozbiegane znaki zapytania i przeczucie tego, co nadejdzie.
Wszelkie próby dekonstrukcji ogołacają dramat Steve’a McQueena z „tego”, co stanowi o niebywałej sile tego obrazu, sile prawie fizycznej. Powiedzieć, że są to emocje, to uchybienie. Przywołać neurotyczną Carey Mulligan i skrajnego Michaela Fassbendera to wciąż niedopatrzenie. Sygnalizować o kondycji współczesnego człowieka w konsumpcyjnej dżungli to także droga na skróty. Błądzą bohaterowie, a widz razem z nimi. Problem w tym, że „Wstyd” nie dzieje się gdzieś obok nas, za Oceanem, u naszych sąsiadów. Tkwimy w tym nieidealnym świecie razem z Brandonem i Sissy. Nie ma ucieczki. Seksualny wykolejeniec i nadwrażliwa artystka, brat i siostra. Ich przeszłość to dla nas tajemnica. Jednostkowe tropy nie układają się w panoramiczny widok. Dostrzegamy tylko pojedyncze migawki. Mieli wymagających rodziców? Być może. Zaznali przemocy, a może opuszczenia? Byli ofiarami pedofilii? Chcielibyśmy wiedzieć, bo to ułatwiłoby znalezienie winowajcy. Brandonowi można przywalić prosto w twarz, można też współczuć. Jest seksoholikiem. Z psychologicznego punktu widzenia należałoby szukać podłoża jego uzależnienia, ale McQueen woli mnożyć niejasności i nawiasy. Drugą skrajnością, odległym biegunem Brandona jest Sissy. Potrzebuje, domaga się, rozpaczliwie błaga, dąży do kontaktu, do miłości, czułości, rozmowy z bratem…
Poczucie wiecznej pustki i niespełnienia przylgnęło do Brandona, Sissy, do niewolników „ponowoczesności”. Jedni wybierają mocne wrażenia w darkroomie, inni podcinają sobie żyły. Ciąg dalszy nastąpi?

sobota, 18 lutego 2012

Francuska obyczajowość uniwersytutek

„Z tym jest jak z paleniem, trudno przestać”– twierdzi młodziutka Charlotte ( Anais Demoustier). Redaktorka „Elle” brnie dalej. „Najważniejsza jest dobra organizacja” - dopowiada Alicja (Joanna Kulig). Bez skrępowania, skrupułów czy wstydu dziewczyny odsłaniają przed Anną (Juliette Binoche) swój świat, świat płatnej miłości.
Małgośka Szumowska zabiera nas nad Sekwanę, aby właśnie tam opowiedzieć o obyczajowym nierządzie młodych, inteligentnych, ambitnych Europejek. Dziewczyny nie godzą się na społeczne wykluczenie, chcą ekonomicznie dorównać takim kobietom jak Anna, dlatego świadomie wybierają płatny seks. Sponsoring to dla Anny kolejny temat do zredagowania. Kobieta żyje jak burżujka w swoim wymuskanym apartamencie. Ale to tylko pozory. Dziennikarka do południa ślęczy w jedwabnej podomce przed ekranem komputera, w międzyczasie wklepuje kolejne rozdziały do swojego artykułu, zapala papierosa na tarasie, włącza pranie, idzie na zakupy... Ten mieszczański harmonogram dezaktualizuje się, kiedy poznaje Alicję i Charlotte. Nagle okazuje się, że jej oklepane, aczkolwiek luksusowe życie to wydmuszka. Psychologiczny striptiz Anny dokonuje się stopniowo, najpierw kobieta udaje chłodną profesjonalistkę, trochę współczuje bohaterkom swojego reportażu, a w końcu im zazdrości. Zastanawiacie się czego?
Kilkakrotnie Anna nie może domknąć drzwi swojej lodówki. Niby wszystko jest na swoim miejscu, a jednak materia odmawia posłuszeństwa. Ta techniczna dysharmonia wtapia się w raczkującą bezradność kobiety. Dziennikarka, świadoma tego, jaką cenę call girls poświęcają dla tego, żeby być takimi jak ona, odkrywa pustkę własnego statusu. Ale czy desperackie próby emancypacji uniwersytutek oprócz ekonomicznego komfortu przynoszą Alicji i Charlotte obyczajowe wyzwolenie?
Szumowska przygląda się samotności i bliskości, obnaża niedefiniowalną ludzką tęsknotę dotykającą, zarówno Annę, jak i młodziutkie studentki. Reżyserka z lekkim cięciem łączy wzniosłe z przyziemnym –wsłuchujemy się w Vivaldiego, aby za chwilę, obserwować zwulgaryzowane sceny seksu. Czy można mieć i jedno, i drugie? „Sponsoring” rozwieje wątpliwości.

niedziela, 12 lutego 2012

Pochwała ludzkiej niedoskonałości

Aloha! Alexander Payne z rozbrajającą szczerością pokazuje nam Hawaje. Nie odnajdziemy raju, zobaczymy za to zwykłych ludzi i ich przyziemne problemy. Bo „Spadkobiercy” to przede wszystkim pochwała ludzkiej niedoskonałości.
O tym, że życie nie przypomina czarno-białego scenariusza dowiadujemy się na podstawie perypetii Matta Kinga (George Clooney). Z dnia na dzień, ten zamożny prawnik musi stawić czoła lawinie nieszczęść, która spada na jego rodzinę. Na skutek wypadku, żona zapada w śpiączkę, z której najprawdopodobniej już się nie wybudzi. Co gorsza, niemal jednocześnie, Matt dowiaduje się o romansie współmałżonki. Kiedy niewierna Elizabeth dogasa w szpitalu, mężczyzna musi odnaleźć się w roli ojca, roli, którą dotąd odkładał na drugi plan. 17-letnia Alex i 10-letnia Scottie nie należą do niewiniątek. Zbudowanie głębokich więzi, zdobycie zaufania latorośli wymaga zaangażowania obu stron. Nie będzie to łatwe, ale z czasem, ojciec i córki wspólnie radzą sobie z odejściem Elizabeth. Wielowątkowy scenariusz zahacza jeszcze o dylematy związane z tożsamością, dziedzictwem przodków. Otóż, Matt kontroluje znaczną część ziemi swoich praojców, założycieli hawajskiego raju. Rodzina straci jednak prawa do gruntu za siedem lat, więc wszyscy krewni postanawiają go odsprzedać. Mattowi towarzyszy jednak zdezorientowanie, niezdecydowanie, wahanie. To zaskakujące zobaczyć protagonistę w amerykańskim filmie, który nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Zresztą, Alexander Payne zadbał o liczne fabularne zwroty akcji, które niejednokrotnie wprowadzają nas na nieznane tory. Podobnie dzieje z emocjami, które targają naszymi bohaterami. Do tej kolekcji perełek codzienności, dodać należy poszarpane, niedoskonałe, ale prawdziwe dialogi, które składają się na niejednoznaczną, nonszalancką historię opowiedzianą niespiesznym tempem.
Życiowe wzloty i upadki nie uprzedzają, że nadejdą, po prostu się dzieją. Wtedy, tak jak w „Spadkobiercach” znajdujemy się na krawędzi tragedii i komedii. Huśtamy się od jednego bieguna do drugiego, czasami stajemy się lepsi, innym razem nie wytrzymujemy. Nieważne czy na Hawajach, czy gdziekolwiek indziej.

piątek, 20 stycznia 2012

W nawiasie hipokryzji

Mówię „rzeź” i oczami wyobraźni widzę zmasakrowane zwłoki. Ludzkie, zwierzęce – nie ma znaczenia. Roman Polański posunął się krok dalej. Wyreżyserował XXI –wieczną odmianę barbarzyństwa. „Rzeź” psychologiczna jest, intelektualna, tragikomiczna, drobnomieszczańska - na miarę naszych czasów.
W eleganckim apartamencie na Brooklynie spotykają się dwa małżeństwa. Do gospodarzy , Peneleope i Michaela (Jodie Foster i John C. Reilly) przychodzą goście, Nancy i Alan (Kate Winslet i Christoph Waltz). Rodzice Zachary’ego i Ethana spisują oświadczenie po tym, jak ich dzieci pobiły się w parku. Miały być kulturalne negocjacje przy kawie i szarlotce, a skończyło się na zarzyganiu cennego albumu malarstwa Kokoshki . Przywołana przeze mnie migawka bezpośrednio ilustruje tezę Polańskiego, że obyczaje to tylko zwiewna zasłona, pod którą kryje się nasza demoniczna natura. Bowiem, w tych czterech nowojorskich ścianach dochodzi do kompromitującej demaskacji politycznej poprawności i obłudy cywilizacji. Szybko staje się jasne, że bójka 11-letnich synów nie zdominuje 80 minut klaustrofobicznej wiwisekcji. To porachunki dorosłych, ich skrywane żądze, niewypowiedziane obelgi, wyparte roszczenia ostrzeliwują widzów. Z każdym kolejnym łykiem whisky, mieszkanie robi się coraz ciaśniejsze, szarlotka nie smakuje tak jak na początku, a żółć tulipanów płowieje. Psychologiczna rzeź nabiera tempa, opadają maski, z ludzi wychodzą demony. Artystyczno-polityczne zadęcie wyparowuje, a wtedy Nancy , Alan, Penelope i Michael są tylko ofiarami obowiązującego kanonu ideologicznego i samych siebie. Nadzy – są bardziej nieporadni niż ich dzieci. Agresja 11-latków okazuje się niczym wobec jadu dorosłych.
Reżyserki spryt Polańskiego sprawia, że pomimo dość banalnego tematu trudno się od tego pobojowiska oderwać. Akcja pulsuje w nerwowym rytmie ciętych dialogów, jest śmiesznie i cierpko. Jednak przewrotny finał przechyla szalę z napisem „happy end”.

sobota, 14 stycznia 2012

Tilda Swinton. Matka mordercy. Winna czy nie?

Do tego klaustrofobicznego poligonu stworzonego przez Lynne Ramsay weszłam bez wahania. Wystarczyło skinienie Tildy Swinton.
Jest poligon, będzie walka. Z daleka wyłania się para drapieżników – Eva i Kevin. Matka mordercy i dziecko niechciane. „Musimy porozmawiać o Kevinie” bezpardonowo niszczy mit matczynej miłości i dziecięcej niewinności.
Jak do tego doszło? Taśma filmowa jak membrana dygocze pytaniem bez odpowiedzi. Pytaniem, które dręczy Evę. Dajemy się złapać w ten świdrujący trans, w te nielinearne odpryski, w te gęste retrospektywy. Każda kolejna scena wymierza dotkliwsze ciosy – kiedy to się zaczęło? Skąd się wzięło zło? Czy Eva była złą matką? Skąd w dziecku sadystyczne inklinacje? Kulturowa norma każe nam wierzyć, że matka bezwarunkowo kocha swoją latorośl. Reżyserka, Lynne Ramsay stąpa po cienkiej granicy instynktu macierzyńskiego. Zanim Evie przytrafił się mały potworek, kobieta prowadziła bohemiański styl życia, podróżowała, zarabiała pisaniem. Później, ostre cięcie i niekończący się bój. Krnąbrny synalek pogrywa z matką na całego. Chłopiec jest złośliwy, pozbawiony empatii, szydzi, histeryzuje. Jest w nim jakaś demoniczna skaza, wrodzony sadyzm wymierzony przede wszystkim w matkę. Bo chłopak działa na dwa fronty. W towarzystwie beztroskiego ojca jest najukochańszym szkrabem świata.
Po kilkunastu latach, Eva nie jest już wziętą pisarką, nie ma męża, nie ma uroczej córeczki. Została z synem mordercą i załamaniem nerwowym. Społeczeństwo wydało wyrok – winna jest matka. Kobieta funkcjonuje jak lunatyczka – odpryski z przeszłości mieszają się z prochami i alkoholem.
Musimy porozmawiać o Kevinie – ta partia nigdy w filmie nie pada, ani z ust matki, ani z ojca. Czujność została uśpiona. Reżyserka nie oskarża. Sugeruje tylko, że niektórzy ludzie rodzą się po prostu źli.

piątek, 6 stycznia 2012

Być człowiekiem "W ciemności"


Kinowa ciekawość znokautowała mnie już pierwszego dnia premiery tego filmu. Nie miałam żadnych szans… Ale czy można odmówić kandydatowi do oscarowej nominacji?
Po projekcji wynurzyłam się z mroku sali kinowej, po to, aby ponownie wpaść w sidła ciemności, tym razem tej wykreowanej przez Agnieszkę Holland. Arcydzieło klasy światowej, reżyserski majstersztyk, a może po prostu film wybitny? Mija kilkadziesiąt godzin od seansu, a ja wciąż nie umiem odpowiedzieć. Rodzimi twórcy z niesłabnącym zacięciem wracają do przeszłości, filtrują ją martyrologiczną mentalnością, mitologizują jak narodowy emblemat - takich skrzywień się obawiałam. Szybko odetchnęłam z ulgą, bo „W ciemności” jest nade wszystko filmem o dobroci i o nadziei, filmem w którym patos miesza się z prozaicznością. Nie ma tu statystów przebranych w łachmany. Są brudni, walczący o życie do granic możliwości ludzie. Bohaterowie nie wypowiadają kwestii. Oni ze sobą rozmawiają. Boją się, rozpaczają, śmieją się i kochają. Tylko tyle i aż tyle.
Lwów, rok 1943. Niemcy, z pomocą ukraińskiej policji, brutalnie pacyfikują getto. Grupa Żydów podejmuje próbę ucieczki, przebija się do kanałów. Przypadek sprawia, że jest tam także drobny złodziejaszek, Leopold Socha (Robert Więckiewicz), ukrywający właśnie łup z kolejnego skoku. Okazuje się, że kanalarz może pomóc Żydom przetrwać wojnę. Decyduje się na ryzyko, ale nie dlatego, że tak dyktuje mu sumienie. Ukrycie grupy Żydów w kanałach traktuje jako sposób na zarobienie pieniędzy i to dużych. Jednak, każdemu, kto ukrywa wyznawców judaizmu, grozi śmierć. Poldek musi podejmować coraz trudniejsze decyzje. Socha nie jest czytelnym herosem, a ci źli to nie tylko Niemcy. Tutaj kradną, są egoistami i porzucają swoich najbliższych także przedstawiciele wyznania mojżeszowego. Wojna potrafi jednym przetrącić kręgosłup moralny, a w innych zrodzić siłę, o którą pewnie sami siebie nie podejrzewali. Dobroć, która dojrzewa w kanalarzu z Lwowa jest wiarygodna i prawdopodobna, bo się po prostu przydarza. Poldek z cwaniaczka i złodziejaszka przemienia się w… W człowieka?
Film o cienkiej granicy między dobrem a złem opowiedziano przewrotnie, bo tytułową ciemnością. Stopniowo mrok ustępuje światłu. Bohaterowie pokonują ciemność, bo przecież dobro rodzi się nie na skutek religijnego nawrócenia, lęku przed karą, chęci odkupienia win, ale wskutek głębokiego człowieczeństwa. Z obrazem Holland trzeba się oswoić, przespacerować, pomedytować. To nie jest kino piątkowego wieczoru, o którym się zapomina po kwadransie.