środa, 6 października 2010

Recenzja "Nici"


Religijny, rodzinny oraz kulturowy gorset grubymi nićmi szyty… W końcu, uwierająca garderoba zaczyna się pruć. Po nitce, dochodzimy do kłębka, autorstwa Mehdi’ego Bena Atti. „Nić” prowadzi nas do współczesnej Tunezji - tym razem nie zatrzymamy się w pięciogwiazdkowym hotelu z pakietem „all-inclusive”. Na szczęście.
Cały tekst znajduje się tu:

czwartek, 16 września 2010

Nowojorska wylęgarnia seksu



Emocjonalne porno, erotyczna prowokacja… - nie wierzcie w te przekłamane etykietki. Kolejny film Johna Camerona Mitchella obala starannie pielęgnowane tabu. Chociaż rewolucję seksualną mamy już za sobą, okazuje się, że uprawianie miłości na ekranie nieustannie wzbudza ożywione reakcje. Ale bez obaw, to nie męskie przyrodzenie, ani kobieca wagina będą najczęściej eksponowane w filmie „Shortbus”.


środa, 8 września 2010

Krakowskie Przedmieście - salon Warszawy? Dlaczego tak, dlaczego nie? (artykulik)



Począwszy od XIV wieku, ów trakt piastował reprezentacyjną funkcję strategicznej alei miasta. Jednokilometrowa arteria, pierwotnie określana jako Bernardyńska, następnie Czerska, w XVI wieku zyskała nazwę, pod którą znamy ją do dzisiaj, mianowicie, Krakowskie Przedmieście. Nie bez kozery, nasuwa się pytanie, skąd Krakowskie Przedmieście w Warszawie? Okazuje się, że pod tym szyldem nie czyha żadna onomastyczna łamigłówka, a zwyczajne odniesienie do dawnej drogi, prowadzącej spod Zamku Królewskiego przez nieistniejącą już dziś bramę, aż do Krakowa.
Odcinek Traktu Królewskiego wabił swoim prestiżem rodziny królewskie i magnaterię. Odrestaurowane współcześnie pałace i gustowne kamienice zdradzają zatem arystokratyczne rodowody minionych lokatorów. Krakowskie Przedmieście nierzadko odgrywało rolę naocznego świadka wiekopomnych demonstracji, wystąpień czy konduktów. Wytworny entourage zastygłych w brązie prominentów - Mikołaja Kopernika, Zygmunta III Wazy, księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego, Józefa Poniatowskiego oraz Adama Mickiewicza - sprawia, że niezmiennie słychać szelest kart historii. Niewątpliwie, niemi mecenasi burzliwych dziejów, przypisują salonowy charakter Krakowskiemu Przedmieściu. Niemniej jednak, kultowa promenada to przecież, nie tylko fasadowa estetyka pałaców. Ekspresyjne, a jednocześnie szykowne oblicze alei współtworzą masy, bynajmniej nie chodnikowego granitu ani żeliwa, ale masy jednostek ludzkich. Warto zgłębić się w ich „salonowe” dyskursy…
Przed bramą główną Uniwersytetu Warszawskiego kłębią się tłumy studentów, a pośród nich jaskrawopomarańczowi kolporterzy ulotek. Zaczepiony przeze mnie Pan „Żarówa”, swoją językową sprężystością przyćmił nawet intensywną barwę uniformu. Jegomość wysunął śmiałą teorię, jakoby Krakowskie Przedmieście sukcesywnie stawało się salonikiem próżności oraz kipiącym tyglem kulturowym. Ciekawe, co na to ulotkarze okalający naprzeciwległą Akademię Sztuk Pięknych… Im nie dałam szansy wypowiedzi, godniejsza uwagi wydaje się wizja Pana Jana, antykwariusza zarządzającego stanowiskiem z „białymi krukami” pod Centralną Biblioteką Rolniczą. Albowiem Pan Jan postrzega wytworną arterię jako kompleks restauracyjno-kawiarniany. Niczym wierszokleta, mój rozmówca deklamował bez wytchnienia – kawiarnia Telimena, restauracja U Hopfera, Restauracja Pod Messalką, Plotka Cafe, Skwer…
Skwer nie byle jaki, bo należący do Hoovera, a w zasadzie do Wojciecha Trzcińskiego, który włodarzy galerią i restauracją Skwer, czyli - filią Centrum Artystycznego Fabryka Trzciny. Miejsce odcina się od salonowych standardów, a mimo tego, tętni kulturą a architektura budynku uwodzi oko. W ogródku kawiarnianym majowym dyskusjom towarzyszy szum kaskady wodnej. – Krakowskie Przedmieście- jestem na tak – przyklaskuje jeden ze stałych bywalców Skweru. – Po doznania duchowe udaję się do galerii Fibak, albo na niekomercyjny seans do kina Kultura, a strawę, w sensie dosłownym, najchętniej konsumuję i zapijam w „Przekąskach Zakątkach”. Mnożą się kolejne dowody na eklektyczną aurę czołowego deptaku Warszawy, jednak maniery salonowe nie tryumfują.
Nieopodal domu „bez kantów”, dawnej siedziby Hotelu Europejskiego, stał przygarbiony Pan, półżywy, a obok niego mini-kramik z kolorową ceramiką. Okazało się, że Pan przybrał pozę strapionego Polaka tylko na chwilę. Etatowo pozoruje on sztuczny uśmiech. Bo to taki „zachodni” trik, wszak, goście hotelu Bristol i spacerowicze to przede wszystkim zagraniczni turyści…

Kupiłam kolorową butelkę, chociaż, nie zakwaterowałam się w Bristolu…

poniedziałek, 6 września 2010

Przystanki Filmowe

Krajoznawcze, zagraniczne, morskie, kosmiczne - podróże wzbogacają. Domena eksploracji, doświadczania wyjątkowych doznań zmysłowych nie ogranicza się wyłącznie do wędrówek w tradycyjnym tego słowu znaczeniu. Przedstawiam fragmenty mojego dziennika z wojaży filmowych roku 2009 i 2010. Zaprezentowane przeze mnie szkice i mini-recenzje dotyczą okazów festiwalowych oraz dzieł dopuszczonych do masowej dystrybucji. W kinową robinsonadę czas wyruszyć!


PAŹDZIERNIK 2009
Warszawski Festiwal Filmowy
„Miasteczko Panika” to animowana wersja serialu w wykonaniu belgijskich twórców. Być może wyznanie, które za chwilę padnie to nietakt z mojej strony, ale uroczyście przysięgam, iż nie darzę animacji miłością odwzajemnioną. Z racji tego, że na seans trafiłam, o zgrozo, mimowolnie, tym bardziej cieszy mnie że 75 minut spędzone z Kowbojem, Indianinem i Koniem do straconych nie należy. Poklatkowa konwencja stapia się z surrealistycznym rytmem. Plastikowe postacie poruszają się, mówią, myślą w tempie wulkanicznych gejzerów. Ich przygody wydają się być zaczerpnięte rodem z marzeń sennych Salvadora Dali.
Skąpa ilość efektów specjalnych udostępnia rozległy teren nielogicznej narracji, która swoim absurdalnym wydźwiękiem wznosi się ponad wszystkie podziały. Niewykluczone, że ta neutralność kulturowa przy jednoczesnym odniesieniu do wyimaginowanej przestrzeni, przygód nadaje animacji eklektyczny wymiar, przez co zyskuje rzesze sympatyków…

LISTOPAD 2009
Festiwal Filmów Rosyjskich - Sputnik
Pod warszawską Kinotekę wylądował Sputnik z zapasem rosyjskiej klasyki i nowości filmowych. Organizatorom przyświeca cel zaznajomienia rodzimej widowni z nieszablonowym mocarstwem. Bez zbędnych uprzedzeń i przeterminowanych wniosków prężni przedstawiciele nowego rosyjskiego ducha uciekają, wymykają się utartym schematom. Obecna w Europie, ale również głęboko poza nią. Daleką podróż zainicjowałam klasyką z 1988 roku, filmem zrealizowanym przez Wasyla Piczuła. Tragiczna miłość w okolicznościach socjalistycznego modernizmu, który pożera własne dzieci. Realia ówczesnego ZSRR obnażono, wręcz przerysowano z ostrym pęknięciem w tle. Oto upadł skrzętnie pielęgnowany mit radzieckiego dobrobytu i modelowego wychowania. Wiera (Natalia Niegoda ) tłamszona przez ojca pijaczka odrzuca przyciasną skorupę zakazów i wpada w obyczajową samowolę. Kiedy zakochuje się bez opamiętania w Siergieju ( Andrzej Sokołow), młodzi nie marnują czasu na zbędne amory, przechodzą do erotycznej gimnastyki. Znajomość pociąga za sobą lawiną dalszych wydarzeń demaskujących skrywane hipokryzje ZSRR. Mała Wiera zwerbalizowała krzyk całej ówczesnej radzieckiej kinematografii, skandal obyczajowy nie umniejszył sukcesu kasowego tego rewolucyjnego obrazu.

Miłość w gąszczu archetypów
W poszukiwaniu wiosennej aury, zboczyłam letnim krokiem z jesiennych okoliczności przyrody, aby trafić na Sputnikowe 4 pory miłości. Z deszczu pod rynnę…nastroszyłam się wewnętrzną obawą, gdy z ekranu poraził mnie, niczym czerwone światło, napis J e s i e ń. Malownicza feeria kilku scen wystarczyła, aby zdezaktualizować mój atmosferyczny niepokój. Film Siergieja Mokrickija opiera się na czterech historiach, tak wielobarwnych i niejednolitych, jak pory roku. Rosyjska potęga obnażania meteorologii życia spaja cztery bieguny pogodowe. Jesień, zima, wiosna i lato – w takiej kolejności wybrzmiewa orkiestra barw, dźwięków oraz eksperymentalnych miraży. Cztery historie, klisze z życia postaci, utrzymane są w konwencji nowelowej. W wypadku tego majstersztyku termin nowela jest niejako okaleczeniem, zważywszy na artystyczny wymiar epizodów, które wzorowane są na biblijne przypowieści. Poza literalną funkcją scenerii, pory roku przewrotnie wychodzą poza swoje role. Równoprawnie do materii ludzkiej, zjawiska i przedmioty z pozoru nieożywione zyskują w filmie miano nośników akcji. Mnogość artystycznych środków wyrazu w „4 porach miłości” nie wyklucza odniesienia prawd do uniwersalnej czasoprzestrzeni. Chociaż magia wynurza się z każdym kadrem, to nie jest to kino stricte metafizyczne, a jedynie uwalniające takie doznania w odbiorcach. Podjęte rozważanie odkrywcze nie jest, jednak forma przekazu hipnotyzuje głębią. Oszczędność demagogiczna przy jednoczesnym podkreśleniu estetyki pór roku i postaci wytycza południk „wiarygodność”.

Poetycko-hiphopowy tygiel
Iwan Wyrypajew to artysta bezkompromisowy, który zaskakuje publiczność teatralną, przekraczając granice estetyczne, ale i geograficzne. Niekwestionowany talent 36 - letniego twórcy sytuuje Rosjanina na podium nowego pokolenia rosyjskich dramaturgów. Tym razem, po ekstremalnie zmysłowej „Euforii” wirtuoz ponownie przenosi swój autorski tekst na ekran kinowy. 75-minutowy Tlen w hiphopowym rytmie zahacza o poetycki slam, halucynogenny słowotok, czy medialną papkę. Wiwisekcja dzieła demaskująca komponenty stricte filmowe, byłaby daremną nieopatrznością z mojej strony. Fuzja sztuk, która buduje tę kinową hybrydę, sprawia, że etykieta „film” okazuje się ograniczająca i anachroniczna zarazem. Instynktowna dekonstrukcja ujawnia kakofoniczną niejednorodność, zrealizowaną, między innymi, za pośrednictwem huśtawkowej konwencji. Wspinamy się na wyżyny intelektualnego olśnienia, aby z impetem opaść na brudny beton „ponowoczesności”. Nie doszukujmy się z zapartym tchem metafizycznego rdzenia, narzędziem kluczowym odbioru dzieła jest intuicja. Ten swoisty eksperyment odkrywa się permanentnie, posługując się rytmem, muzyką, tekstem lub warstwą wizualną, wciąż podążając za enigmatycznym „tlenem”. Postmodernistyczny, powiedzą niektórzy, ale w obliczu tego ewenementu, określenie dewaluuje się jako bezduszne szufladkowanie.

GRUDZIEŃ 2009
Krytyka Polityczna angażuje się w spectrum działań, w „Nowym Wspaniałym Świecie”, siedzibie organizacji, odbywają się, miedzy innymi, seanse wraz z prelekcjami. Zachęcona wzmianką o obecności wyjątkowego gościa, wstąpiłam na pokaz.
Niesamowite zaskoczenie i głęboki żal – te emocje towarzyszyły mi owego wieczoru. Bowiem, Andrzej Barański oprócz niekwestionowanego kunsztu reżyserskiego dysponuje szlachetnością i człowieczeństwem, czym sprowokował widownię do nostalgicznych westchnień. Mentalność reżysera harmonizuje z osobliwym charakterem jego twórczości. W mroźny zimowy wieczór, dzieło Nad rzeką, której nie ma rozpaliło sentymentalną wizję prowincjonalnej arkadii. Obraz, który powstał w 1991 roku na podstawie zbioru opowiadań Stanisława Czycza Nim zajdzie księżyc , kojąco pulsuje w rytmie małomiasteczkowego życia. Barański, jak sam deklaruje, jest wytrwałym tropicielem ukrytej cudowności każdej chwili. Rozbudzona rajską aurą polskiej wsi podążyłam w zaułki biograficzne protoplasty tego swoistego magicznego nurtu. Reżyser niczym etnograf zakochany w przedmiocie swoich badań poprzez twórczość wyraża swój autentyczny stosunek do rzeczywistości. Istotną inspirację Barańskiego stanowi Pińczów – kraina dzieciństwa i dorastania . Twórca otwarcie przyznaje się do autobiograficznych miraży.

Mur berliński oczami królika
Drżące futerko, nastroszone uszy i bystre ślepia Oryctolagusa cuniculusa – tak, mniej więcej, rysuje się pierwszy kadr Królika po berlińsku. Rozdygotanie czworonożnego futrzaka nie jest przejawem braku marchewki, a zgoła poważniejszym zmartwieniem. Roślinożerne ssaki w filmie Bartosza Konopki stają się podmiotem do ukazywania meandrów historii totalitarnego Berlina. Króliki utożsamiane są w Berlinie z ikoną wolności. Osiedliły się wzdłuż 156 kilometrowego pasa przygranicznego, z nadzieją patrzyły w przyszłość, aby w odpowiednim momencie zmierzać ku niezależności. Zwinne futrzaki zagościły w niemieckiej świadomości jako symbol indywidualności, a jednocześnie reminiscencja wydarzeń dziejowych. Reżyser Bartosz Konopka i autor zdjęć Piotr Rosołowski bezgranicznie zaufali niepozornym zwierzątkom, nobilitując je powierzoną rolą. Funkcję nośników historii wypełniają pieczołowicie i wiarygodnie. Z punktu widzenia czworonożnych stworzeń poznajemy dzieje totalitarnego reżimu od momentu powstania muru, aż po jego upadek i zjednoczenie Berlina w 1989 roku. Niecodzienna dokumentalna wizja zyskała uznanie na Festiwalu Hot Docs w Toronto, czy w Krakowie, a teraz czekamy na Oscara!

STYCZEŃ 2010
Zmysłowy akt poświęcenia
Steve McQueen, artysta sztuk wizualnych, manifestuje swój twórczy przekaz realizacjami video, pokazywanymi głównie w renomowanych galeriach. Głód to jego pierwsza, oby nie ostatnia, konfrontacja z masową widownią. Filmowa polemika, którą podejmujemy, wymaga wyzbycia się oczekiwań na klasyczną opowieść o brytyjsko-irlandzkich konfliktach. Tytułowy, niszczycielski głód ukazuje się nam w nieokiełznanej estetyce, która angażuje, namacalnie boli, sprawia, że doznawanie sensualnych wrażeń przybliża nas do emocjonalnych stanów postaci. McQueenowi udało się uniknąć radykalizmu, fanatyczni aktywiści IRA mówią, aczkolwiek rzadko, ludzkim głosem, mają rodziny i dzieci. Strażnicy bez wahania stosują przemoc, ale przekonujemy się, że im także towarzyszą moralne dylematy. Narracja nie wdaje się w rozgrzebywanie, osądzanie brytyjsko-irlandzkiej polityki. Jedyny partyjny akcent to żelazny głos nieugiętej Margaret Thatcher, który dźwięczy co powiem czas. Przeszłość Sandsa pozostaje pustą kartką, reżyser nie mitologizuje skazańca, a jedynie wnikliwie rejestruje jego nadzwyczajne 66-dniowe dobrowolne męczeństwo. Zapisu świadomego zmierzania do śmierci nie odnotowały materiały archiwalne, ani tomy publikacji historycznych. Film bez zbędnej kurtuazji wchodzi z butami w progi naszego duchowego sanktuarium. Filozoficzny wymiar poświęcenia, w którym ciało staje się bronią, ostatecznym narzędziem protestu świadczy o wysokiej samoświadomości reżysera. Środki wyrazu potęgują wymowność dzieła – zapach, dotyk, obraz – składają się na niekwestionowany artyzm. Wszelkie próby interpretacji są zamachem na warstwę zmysłową, nad którą warto pochylić się indywidualnie.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

MUZYCZNY APETYT

Wraca. Kilka tygodni temu natknęłam się na informację o zbliżającym się Wielkim Powrocie. Jej zniknięcie ukłuło głęboko. Kolejne lata mijały, tęsknota potęgowała się wraz z oczekiwaniem…Okoliczności nie sprzyjały. Artystka, o której mowa, a właściwie jej twórczość nigdy nie utraci daty ważności. Być może to zasługa ponadczasowości jej utworów, które z każdym wysłuchaniem odkrywa się inaczej. Na szczęście, niektóre stacje radiowe wykorzystują jej moc, odświeżając od czasu do czasu „stare”, ale ciągle aktualne krążki Edyty Bartosiewicz.

Nie wdam się w gorączkowe licytacje odnośnie charakteru nowej płyty Bartosiewicz, nie zacznę zgadywać, czy cierpiała na depresję, nie wystawię nawet pomnika z literek na cześć Wielkiej Wokalistki. Ona i jej dyskografia bronią się same. Mój pobudzony muzyczny apetyt pchnął mnie do innych obserwacji, całkowicie nieobiektywnych.

Primo, powody dla których dany utwór trafia do mojej prywatnej listy przebojów podszyte są głównie intuicją. Nie wykluczam muzyki poważnej, nie gardzę „offem” ani popem. Wszelkie łatki mogłyby dla mnie nie istnieć, bo okazuję się bezużyteczne. Wiem, że dodam piosenkę do listy ulubionych, jeżeli ona „działa” - uruchamia we mnie jakieś bliżej nieokreślone wewnętrzne macki, które łaskoczą moje neuroprzekaźniki.

Pewnie można by skonstatować, w oparciu o druzgocącą dominację Sinead O’Connor, Kate Bush, Cranberries, czy Sigur Ros, że w mojej szafie grającej przeważają smętne, kanciaste, niby „wytarte” utwory. Przyznaję, smutne brzmienia trafiają do mnie zdecydowanie szybciej niż ekstatyczne ekspresje.

Ostatnio, zaskoczyłam się, słuchając najświeższego singla Brodki „W pięciu smakach”. Niech mnie zlinczują Panie i Panowie od muzyki, ale śmiem przypuszczać, że wspomniana wokalistka eksperymentuje całkiem udanie. Co więcej, czyżby zakolegowała się z Czesławem Mozilem? Duetom kibicuję również, a jakże. Choćby, rodzimemu tandemowi Kucz i Kulka, przyklaskuję od początku. Jeżeli do tego tygla dodam Pogodno, Pustki i Mikromusic to patriotyczna postawa „gratis”.

Doceniam, kiedy artyści czerpią z etno, folku, czy innych elementów multikulturowych. Powyższe tendencje barwnie realizuje Beirut, w mniejszym stopniu także Kings of Convenience. W to mi graj!

Najczęściej jednak, nie potrafię kwieciście objaśnić dlaczego dany utwór stymuluje mój muzyczny apetyt. Ale czy to nie świadczy o wizjonerskości, uniwersalności działa? Bez zbędnego kalkulowania, wdawania się w analizy, testuję i odczuwam wewnętrzne okalające macki. Owe łaskotanie niezmiennie towarzyszy mi podczas smakowania U2 i Krzysztofa Komedy. Bez względu na porę, nie bacząc na okoliczności, kilka minut wystarczy aby się wsłuchać…Słyszysz?

piątek, 20 sierpnia 2010

Z kompasem pomiędzy skrajnościami (quasi-felieton)

Skrajności…Kolejny termin notorycznie nadużywany przez ekspertów od wszystkiego.

Nie dość, że przyszło Jej istnieć w post-niedookreślonych czasach, to zewsząd bombardują Ją iście skrajnymi doniesieniami. W Chinach na przykład, dwulatek zaciąga się papierosem, a norweska para ekologicznych aktywistów promuje „pieprzenie się dla dobra lasów”. W Polsce równie kolorowo - największą postacią medialną jest Doda… A dlaczego nie spracowany kasjer z „Biedrony”? Mniejsza o to.

Kilka lat wstecz, kiedy Jej analizatornia przechodziła rozbuchane stadium rozwoju, Ona nie przypuszczała jeszcze, że w wyniku ekspansji, zawładną nią skrajności…Natrętne, poszarpane refleksje niby obijają się mimowolnie, a w istocie, stapiają się w kolczaste kłębki. Na szczęście, od czasu do czasu, neutralizują je wysepki serotoninowe.

Schizofreniczna reprodukcja – Ona ma nieodparte wrażenie, że wytwory Jej analizatorni hasają sobie niekontrolowane obok niej - a to w radiu, kiedy indziej, na szklanym ekranie lub na kolorowym papierze ogólnopolskiego dziennika… Ona przeciera oczy ze zdumienia, kiedy widzi, że post-niedoodkreślone czasy kopiują kreacje Jej analizatorni.Wszakże, nie posądza „tych czasów” o plagiat, gdyż wyklucza tak dalece posuniętą korelację. I o co cały ten ambaras? Rzec by można – o skrajności do potęgi n-tej. Jej kuriozalna analizatornia „przegrywa” z surrealistyczną dzisiejszością. Pomimo tego, że zawikłana w tezy, hipotezy, antytezy własnej analizatorni, to pokrzepiała się do pewnego momentu nadzieją, że współczesność trochę zdezaktualizowana, to jednak nie „skrzeczy”. A tu „hop bęc”, trach…Iluzoryczne rusztowanie runęło niczym domek z kart. Jej urojeniowe teorie na trzeźwo nie śmieszyły tak bardzo, dlatego Ona odurzała się własnymi „skrajnościami”, które, jak się okazuje, już nie są tylko i wyłącznie Jej własnością…

Żyć, czy istnieć; wspinać się po szczeblach kariery czy robić coś z pasją; szukać prawdziwej miłości czy dla świętego spokoju wyjść za mąż/ożenić się? Dla niektórych być może, słusznie, różnice pomiędzy powyższymi tandemami frazeologicznymi nie istnieją. Ona dostrzega, że to skrajne zwroty. Doprawdy, żadne ogniwo Jej analizatorni nie odkryło jeszcze, jak to się dzieje, że całe hordy „obcych” nie widzą, nie słyszą, nie czują tych dysharmonii. Konformizm bywa wygodną, aczkolwiek zdradziecką postawą. Permanentna sinusoida, którą Ona uprawia wiedzie przez odczuwanie pełnymi zmysłami, grzęźnięcie w konsolidacji szczegółów, i wreszcie docieranie do elementarnej materii.

Skrajności z natury rzeczy są osobliwe, Ona jest zdania, że odtajnianie prywatnych „skrajnych skrajności” stanowiłoby swoistą profanację. Momentami, Ona miewa wątpliwości – Czy to nie psikus wyemancypowanej autorefleksji? Głos wewnętrzny, znajomy intuicji podpowiada Jej wtedy, aby Ona nie sponiewierała tak łatwo swojego mistycznego posłannictwa.

– Nie goń za tłumem! – wybrzmiewa hardo. – Odnalazłaś swój kompas, odszukaj jeszcze właściwy kierunek- napomyka Głos.

- Ze skrajnościami czy bez nich? – pyta Ona. Głos milczy wymownie.

środa, 18 sierpnia 2010

Niko i Jarzębina (opowiadanie własne)


- Raz, dwa, trzyy. Raz, dwa, trzyy…- wyliczał miarowo, niespiesznie. Jednocześnie, wpatrywał się w osamotnioną jarzębinę wyczekującą na dziedzińcu. Za dnia, odwiedzał drzewko, bacznie obserwował czerwone oczy, przytulał chudą nogę. Zastanawiał się, na kogo czeka piękna jarzębina. Czas mijał, a ona uparcie stała niewzruszona.

Pewnego dnia, Niko odważył się do niej odezwać.

- Skoro tkwisz tu i nie odchodzisz, pozwolisz, że poczekam razem z tobą. Umilimy sobie nasze czekanie, co ty na to ? – szeptał, przytulony do pnia.

Znał już ją na tyle dobrze, iż nie oczekiwał żadnej odpowiedzi, jarzębina była Milczkiem.

- Raz, dwa, trzyy… Raz, dwa, trzy… Po 21 cichych dniach, Niko w Ich obecności zaczął liczyć, stopniowo przechodził do głośniejszych tonów, ale nie do kolejnych liczb.

Po kilu minutach monotonnej recytacji, człowiek w białej, powłóczystej szacie spojrzał podejrzliwie na Niko.

– Jak masz na imię?.. Chwila ciszy zmieniła grymas podejrzliwości na zniecierpliwienie.

- Gdzie mieszkasz? – przerwał nagle, lekko wzburzonym głosem. Odpowiedziała mu niezmącona cisza. Wszyscy obecni nie zdradzali, że oddychają zdenerwowani, że krew im szybciej krąży, że zaciskają zęby wskutek rosnącego napięcia. Mężczyzna ponownie skierował pytanie do Nika.

- Czy masz rodzinę?

Towarzyszący dociekliwemu człowiekowi, młodszy osobnik, również ubrany na biało, cichym tonem zasugerował – Może on doznał utraty pamięci?

- Zwyczajny wariat… Zostawmy go jeszcze na kilka dni, zobaczymy, czy umie liczyć do czterech – „biali rycerze” gruchnęli gromkim śmiechem i wyszli, udając się do sali obok.

- To chyba oczywiste, że skoro umiem do trzech, to umiem tez do nieskończenie wielu – pomyślał zirytowany Niko.

Tymczasem na sąsiedniej sali, obradowali „biali rycerze”.

- Można orzec, człowiek znikąd…

- Prawie nie mówi, nie ma dokumentów… I znaleziono go na plaży – dodał młodszy mężczyzna.

- To nie pierwszy taki przypadek u nas, on na pewno okaże się zbiegłym z psychiatryka. Zresztą poczekajmy, to się przekonamy - dorzucił na odchodne starszy „rycerz”.

- Wiesz, moja Droga, mam wrażenie, że czekanie dotyczy nie tylko ciebie czy mnie. Na przykład, okno czeka aby ktoś je otworzył, księżyc czeka na noc. Szkoda, że nie dowiem się na kogo lub co, ty czekasz. Wszakże nie mam do Ciebie pretensji – zapewnił Niko swoją towarzyszkę. Pogładził jej chropowatą skórę, ugasił jej pragnienie, pozbierał suche liście i życzył dobrej nocy.

Następnego dnia, Niko powitał wschód słońca słowami – A więc to już dzisiaj. Zdziwią się „biali rycerze”, oj zdziwią.

Przystąpił do porannej toalety, starannie wykonując każdą czynność. Cały swój dobytek spakował do niedużego plecaka, w ręku trzymał papierową torbę, gotowy był do drogi, ale zatrzymała go pewna myśl. Usiadł przy biurku aby zanotować na białej kartce:

„Drodzy Panowie, czasami, aby się o czymś przekonać, nie warto czekać. Uwierzcie Zwyczajnemu Wariatowi, który umie liczyć do czterech”.

Zostawił wiadomość na biurku i wyruszył. Na dziedzińcu pożegnał się z Jarzębiną.

- Moja Droga, dziękuję ci… Obiecuję, że będę się Tam nią opiekował najlepiej jak potrafię.

Przeskoczył gruby mur, starając się nie zniszczyć zawartości papierowej torebki.

Pora była wczesna, trawa była wilgotna, dzień był piękny.

- No, nie powiem, wybrałaś sobie znakomite okoliczności, Jarzębino – mruknął Niko.

Szedł przed siebie, bez przerwy, kilka godzin. Nieprzerwanie, miarowo wyliczając „raz, dwa, trzy, raz dwa trzy…”. Wreszcie się zatrzymał.

- A więc to tutaj.

Zdjął plecak. Obok postawił papierową torbę. Schylił się i zaczął rękami kopać dół. Kiedy dziura w ziemi była odpowiednio głęboka, wyjął z torby małą, drobną roślinkę. Tak, to była mała Jarzębinka. Umiejscowił piękną ociupinę w ciemnym dołku, otoczył wilgotną ziemią. Napoił ją i rzekł:

- Witam Jarzębinko, moja godność Niko Czwarty, będę się tobą opiekował. Od twojej matki dzieli Cię równo 33333333 kroków. Musisz mi uwierzyć na słowo, pomimo tego, że „biali rycerze” widzą we mnie „zwyczajnego wariata”…

wtorek, 17 sierpnia 2010

Recenzja "Wszyscy Inni"

Razem a jednak osobno

O miłości, o związkach, o byciu sobą, pomimo tego, że wszyscy inni Ciebie nie akceptują – o tych prostych, ale wyjątkowo dla nas, ludzi istotnych sprawach, opowiada Maren Ade, w swoim najnowszym dziele, “Wszyscy inni”. A robi to niezwykle subtelnie i bez zbytecznej egzaltacji.

Więź, która spaja Gitti (niezastąpiona i zasłużenie nagrodzona Srebrnym Niedźwiedziem, Birgit Minichmayr) i Chrisa (odrobinę bezbarwny Lars Eidinger) nie należy do książkowych okazów. Parę młodych ludzi łączy uczucie, ale czy jest to miłość ? Najprawdopodobniej, ich związek zaczyna dopiero raczkować, stopniowo, odkrywają oni ciemne strony własnych jaźni. Ten złożony proces docierania dwojga zakochanych ma miejsce na Sardynii, w willi rodziców Chrisa. W otoczeniu włoskich plaż, soczystej zieleni, słonecznego śródziemnomorskiego klimatu para, a szczególnie Gitti, dąży do określenia statusu ich relacji. Tandem miłosny czy dwa odległe bieguny? On pracuje jako architekt, z pasją poświęca się swojemu powołaniu. Ona zatrudniona jest w wytwórni muzycznej. Dziewczyna przypomina rozgrzany gejzer emocji, żadne konwenanse jej się nie trzymają. Chris natomiast chciałby dać upust swoim uczuciom, ale poskramiają go wewnętrzne hamulce…

Światopoglądowe różnice uwypuklają się między nimi kiedy dochodzi do konfrontacji z tytułowymi „innymi”. Sana (Nicole Marischka) i Hans (Jochen Wagner) korzystają z uroków wyspy, zamieszkując luksusową posiadłość po sąsiedzku. Para nowobogackich turystów prowadzi wzorcowe życie - z sukcesami zawodowymi na koncie oraz dzieckiem w drodze. Kiedy dochodzi do konfliktu pomiędzy Gitti a Hansem, Chris w ramach męskiej solidarności, zdradza idee niezależności i spontaniczności reprezentowane przez Gitti, na rzecz wygodnictwa oraz konformizmu Hansa. Innym razem, upokarza on Gitti, wrzucając ją do basenu. Dziewczyna podejmuje próbę metamorfozy. Upodabnia się do wszystkich innych. Jednak, w ostatecznym rozrachunku, pozostaje ona wierna swojej ideologii, natomiast Chris nieustannie się waha…

Akcję, de facto, stanowi ciągnąca się z wolna wiwisekcja relacji dwojga ludzi. Psychologicznie trafna, miejscami chłodna analiza związku osób, które są razem, a jednak osobno… Skromna, aczkolwiek niezwykle przekonywająca warstwa dialogowa nie zmienia faktu, że to, co najistotniejsze wybrzmiewa między wierszami. Skrajne emocje, którymi naładowany jest film Maren Ade, rzadko krzyczą z ekranu, raczej pozostają przemilczane. Taki zabieg potęguje napięcie widzów. W ten niezwykle efemeryczny sposób, reżyserka zdaje się sugerować, że czasami „kochać” to za mało. Można być razem, a tak naprawdę, obok siebie. Niemka nie wskazuje najlepszego scenariusza na idealny związek, być może podpowiada, że aby osiągnąć harmonię z drugim człowiekiem, warto czuć się szczęśliwym z samym sobą.

Postać Gitti napawa nadzieją, że istnieją wśród nas wyznawcy spontaniczności, intuicji, wolności… Problematyka podjęta przez Maren Ade dotyczy każdego refleksyjnego człowieka. Reżyserka stawia odważne pytania - jak długo pozostajemy autentyczni w relacji z innymi; czy wierność sobie jest w ogóle możliwa? Bohater filmu miota się, wobec dziewczyny nie jest szczery, ukrywa swoje decyzje. W relacjach ze spotkanymi znajomymi gra i jest wyjątkowo podatny na wpływ innych osób. Niestety, bardziej odpowiada mu gra pozorów. Nie walczy o siebie, ani dla siebie. Tak czy owak, „Wszyscy inni” wygrywają ten pojedynek.