niedziela, 29 lipca 2012

Po marzenia do Indii

Indie dobre na wszystko! Na samotność, na starość, na chore biodro i stłamszone emocje. John Madden zaprasza nas do Dżajpuru, a naszymi przewodnikami są brytyjscy emeryci.
Mocno dojrzali bohaterowie wcale nie jadą do azjatyckiego pensjonatu z zamiarem odliczania swoich ostatnich dni. Oprócz gamy wyrazistych osobowości, reżyser podarował nam znamienitych aktorów – m.in. Judi Dench (mój „top one”), Tom Wilkinson czy Maggie Smith. „Hotel Marigold” wkracza w zaklęte rewiry starości, ale stąpa po tym niepewnym gruncie z gracją i dowcipem. Bo z jednej strony szybko kibicujemy bohaterom w ich hinduskich przygodach, ale nieustannie widzimy błyskający neon z napisem „bajka”. Nawet jeżeli zdarza się tragedia, to wcześniej spełniają się czyjeś marzenia. Zresztą, o to w filmie Maddena chodzi – o świadome, czasami przypadkowe podążanie za marzeniami. Przy okazji śledzimy smaki, dźwięki, kolory Indii, ale zdecydowanie nie czujemy się przytłoczeni azjatyckim klimatem. W końcu brytyjska korona ciągle czuwa.
Pośród siedmiu aktorskich perełek moją uwagę skutecznie przykuła Judi Dench wcielająca się w Evelyn. Kobieta niedawno pochowała męża, który na pamiątkę zostawił jej długi. Prawdę o swoim małżonku poznała dopiero po jego śmierci. To w Dżajpurze Evelyn podejmie swoją pierwszą pracę w życiu. Okoliczności w których się znalazła nie sprzyjają pozytywnemu nastawieniu. A jednak. Bije od niej harmonia i wiara w szczęście. Potrafi tym zjednywać innych, także widzów.
„Hotel Marigold” nie opowiada tylko o brytyjskich emerytach, poznajemy także historię Sonny’ego, właściciela pensjonatu. Jak już wspomniałam, Madden roztacza przed nami bajkowy świat, trochę przypominający ten z filmu „Jedz, módl się, kochaj”. Na szczęście to tylko pierwsze wrażenie. Nie zmienia to faktu, że „Hotel Marigold” jest lekki i przyjemny , w sam raz na upalne lato.

czwartek, 12 lipca 2012

Kod do szczęścia

Niczym membrana „Code Blue” ociera się o widza, niektórych dotykając mocniej, innych tylko drażniąc swoją ulotnością. Aktorzy z nieoczywistym urokiem, fabuła rozpieszczająca raczej zmysły, niż hormony, sterylne wnętrza, chłodne krajobrazy. Z Urszulą Antoniak zetknęłam się przy okazji jej pełnometrażowego debiutu. „Nic osobistego” było przedsmakiem filmowej uczty, którą otrzymujemy w „Code Blue”. W jej warsztacie wyraźnie czuje się europejski sznyt i słusznie, bo Antoniak od dawna mieszka w Holandii.
Jej bohaterowie są nieznośnie zwyczajni. Marian ma stałą pracę, jest pielęgniarką w szpitalu. Czule zajmuje się pacjentami, tym nieuleczalnie chorym podaje dawki skracające ich cierpienie. Codziennie wraca do tego samego, pustego mieszkania. W tym samym apartamentowcu mieszka jeszcze Konrad i starsza Anne. Ich pozorny dobrobyt kryje samotność, niespełnienie i jednoczesną tęsknotę za drugim człowiekiem. Domyślamy się tego, bo postacie nie mówią o swoich problemach. Kamera obserwuje, wnika w organizm, przez to nierzadko stajemy się świadkami brutalnych scen. Marian zwodzi nas do ostatniej sekundy. Bywa oddaną pielęgniarką, życzliwą sąsiadką, ale równie często daje się poznać jako jednostka rozedrgana na pograniczu patologii. Kiedy już prawie oddychamy z ulgą, widząc, że u jej boku pojawia się mężczyzna, miłość przybiera ciemne barwy…
Antoniak to wciąż intrygująca niewiadoma, na którą warto postawić. Choćby w samym „Code Blue” wyczuwa się wpływy Kieślowskiego czy Haneke. Czekam na więcej.