piątek, 12 października 2012

Czarna owca na gorzko

To Ameryka którą Amerykanie zamiatają pod dywan. Abe to trzydziestoparoletni dzieciak który chce zostać czarnym koniem, ale jeszcze nie nauczył się galopować. Stwarza pozory bycia mężczyzną. Kolekcjonuje „męskie” gadżety – wozi się olbrzymim jaskrawym hummerem, na aukcjach internetowych poluje na plastikowe zabawki, a w międzyczasie zapija swoje rozterki colą light. Ma powody do niezadowolenia. Jest otyły, mało interesujący dla płci przeciwnej, wciąż mieszka z rodzicami. Nawet w pracy nie czuje wolności, bo to posadka w firmie ojca. Mówiąc wprost – ten gość wzbudza nasze politowanie. Kibicujemy mu kiedy poznaje Mirandę, kobietę nieustającego smutku. Kompletnie do siebie nie pasuję, ale właściwie nie o to tu chodzi. Miłość może przyjdzie później, najpierw Abe proponuje Mirandzie małżeństwo. Akt desperacji, ucieczka przed zacieśniającą rodzicielska pępowiną, a może zachcianka „Czarnego konia”? To, co mogło stać się jego wybawieniem, okazuje się przekleństwem. Depresyjna narzeczona wyjawia skrywaną dotąd dolegliwość – żółtaczkę. Łatwo się nią zarazić… Todd Solondz nie koloryzuje swojego dramatu ani sentymentalnymi półsłówkami, ani jałowymi nadziejami. „Czarny koń” bez ogródek udowadnia bezwzględność, przebiegłość i niewdzięczność ludzi, ale także losu. Mało pokrzepiające przesłanie obudowane jest całą kolekcją bystrych, mądrych i nierzadko zabawnych dialogów, zwłaszcza tych pomiędzy Abe’em i starszą, niepozorną sekretarką . Zdziwicie się co kryje się pod tą elegancką damską marynarką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz