niedziela, 29 maja 2011

Słów kilka o "Linczu"

Film Krzysztofa Łukaszewicza tkwi we mnie od ponad tygodnia. Nieświadomie, zanim zetknęłam się z obrazem na srebrnym ekranie, naszpikowałam się stosami tekstów odnośnie samosądu we Włodowie. Faktycznie, "Lincz" kurczowo trzyma się mojej pamięci, ale wcale nie ze szlachetnych powodów. Już na początku, widza osacza niepokojąca, mroczna atmosfera, która rzednie z każdą sceną. Moralne dylematy? Rozterki przychodzą dopiero w więziennej celi. Reżyser podąża publicystycznym szlakiem. Pokazuje historię tak, jakby streszczał artykuł prasowy. Otrzymujemy fakty, ale nie doczekamy się indywidualnego spojrzenia na "zło". Brawurowa gra Wiesława Komasy odrobinę rekompensuje zaprzepaszczony potencjał fabularny. Aktor wciela się w Zaranka, bandziora, demona z "kurwikami" w oczach... Pomimo tego, że w filmie brakuje osobistego pierwiastka, "Lincz" autentycznie wciąga. Trochę osobliwy to magnetyzm, bo widz oczekuje na kolejną zbrodnię, kolejny wybrak Zaranka... Szkoda, że Łukaszewicz nie pokusił się o psychologiczną analizę diabła wcielonego. Może w przyszłości...