czwartek, 28 marca 2013

Miłosne bieguny

Taka miłość to nic wielkiego. Tomek (Marcin Dorociński) i Marysia (Julia Kijowska) są młodzi, dobrze usytuowani i czekają na dziecko. W ładnym domku na przedmieściach dzień po dniu oddalają się od siebie. On - architekt, ona –urzędniczka w magistracie. Między nimi – ocean miłości, do którego wpływa rekin. Mowa o prezydencie miasta, bezpośrednim przełożonym Marysi. Mężczyzna osacza bohaterkę, śle jej smsy, emaile, mówi czułe słówka. To co było przyjacielską uprzejmością przeradza się w napastliwą manię. Marysia dzieli się swoimi niepokojami z Tomkiem, ale on lekceważy jej obawy. Niestety, musi dojść do tragedii, aby mąż przejrzał na oczy. Co prawda, na początku uparcie zaciska powieki i nie dopuszcza do siebie myśli, że prezydent okazał się zwykłym bydlakiem. Zamiast wsparcia, okazuje żonie swoją pogardę. Ona jest winna, ona się z nim umawiała, ona pozwoliła na gwałt. Tomek się wyprowadza. Mam wtedy ochotę przyłożyć mu w twarz. W tamtym momencie nie wiem kto jest większą ofiarą – Marysia czy Tomek. On błądzi, ona czuwa. W końcu, on wraca, ale chce z nią żyć na niby, pozornie, bezuczuciowo. Tyle że uczucia nie proszą o zgodę na wejście. Oprócz młodego małżeństwa Sławomir Fabicki na drugim biegunie umieszcza rodziców Tomka. Ojciec podobnie jak syn sprawia wrażenie mocnego gościa, ale wnętrze kryje wiele słabości. Bezradny mężczyzna kompletnie nie odnajduje się po śmierci żony. „Miłość” to film o mądrości kobiet, ich intuicji i wrodzonej sile. Nawet w kryzysowych momentach żona prezydenta stoi obok niego jak tarcza. Strzeże swojej rodziny. O przyszłość swoich bliskich niestrudzenie walczy Marysia. Osamotniona, niezrozumiana, zmęczona – znajduje w sobie niewyobrażalne pokłady siły. W imię miłości.

czwartek, 21 marca 2013

Przeciętność do kwadratu

Doskonałość przepełnia dumą, miernota przyprawia o zażenowanie, a co z przeciętnością? Pytanie kieruję do Marii Sadowskiej i Kordiana Piwowarskiego, autorów filmów po których spodziewałam się czegoś ożywczego i wichrzycielskiego. Tymczasem, poczęstowano mnie zleżałym ciastkiem bez nadzienia. Jeżeli chodzi o „Dzień kobiet” to liczyłam na rasowe kino społeczne. Wymowny plakat z Katarzyną Kwiatkowską jako „polską Erin Brockovich” porwał moją naiwność. Tymczasem Maria Sadowska zrealizowała film brudnopisowy z masą niepotrzebnych didaskaliów. Nie zmienia to faktu, że obraz porusza ważny, dotąd zaniedbany przez polskich filmowców temat. A to przecież nasza codzienność. Założę się, że historię Haliny Radwan z Motylka moglibyśmy znaleźć tuż za rogiem, obok nas, w osiedlowym sklepie albo olbrzymim markecie. Halina samotnie wychowuje córkę, jeździ „maluchem”, pracuje jako ekspedientka w „Motylku”, najtańszym sklepie w mieście. Niespodziewanie, kobieta zostaje kierowniczką, co niekoniecznie spodoba się jej współpracownikom. Korporacyjny zegar zaczyna tykać. Najpierw, bohaterka trafia na branżowe szkolenie, później ląduje w łóżku ze swoim szefem. W międzyczasie, wieczko puszki Pandory zaczyna się otwierać coraz szerzej- zbuntowana córka, trup w Motylku, poronienie pracownicy… Na szczęście Halina to twarda sztuka, która koniec końców, staje się narodową bohaterką. Problem w tym, że taki obrót spraw mnie nie przekonuje. Tak samo, jak nie przekonuje mnie efemeryczny charakter „Baczyńskiego”. Piwowarski eksperymentuje nie tylko z narracją, ale również z warstwą wizualną. Skutek jest taki, że wątki fabularne są ledwo zarysowane, a bohaterowie wydają się być tylko fantazmatami niczym z wierszy Baczyńskiego. Wiem, że reżyserowi zależało na poetyckości, ale są jednak granice. Kilka gadających głów wspomina okupacyjną przeszłość, którą dzielili z młodym poetą. Naoczni świadkowie współdzielą filmową opowieść ze współczesnym pokoleniem, które zbiera się na slamie poetyckim. Zafascynowani Baczyńskim, deklamują jego wiersze, które wybrzmiewają w trzeciej warstwie fabularnej. Tej najważniejszej. Z Baczyńskim (Mateusz Kościukiewicz), jego żoną Basią (Katarzyna Zawadzka), Kolumbami i kolegami z batalionu „Parasol”. Patrzą na nas błyszczącymi oczami i milczą. Czasami czytają poezję. Czyżby reżyser sugerował, że tylko działanie miało wtedy sens? Jedno nie ulega wątpliwości, „Baczyński” przeciera nieznany dotąd szlak w polskim kinie, szlak wielkich biografii bez pomnikowego namaszczenia.