czwartek, 12 lipca 2012

Kod do szczęścia

Niczym membrana „Code Blue” ociera się o widza, niektórych dotykając mocniej, innych tylko drażniąc swoją ulotnością. Aktorzy z nieoczywistym urokiem, fabuła rozpieszczająca raczej zmysły, niż hormony, sterylne wnętrza, chłodne krajobrazy. Z Urszulą Antoniak zetknęłam się przy okazji jej pełnometrażowego debiutu. „Nic osobistego” było przedsmakiem filmowej uczty, którą otrzymujemy w „Code Blue”. W jej warsztacie wyraźnie czuje się europejski sznyt i słusznie, bo Antoniak od dawna mieszka w Holandii.
Jej bohaterowie są nieznośnie zwyczajni. Marian ma stałą pracę, jest pielęgniarką w szpitalu. Czule zajmuje się pacjentami, tym nieuleczalnie chorym podaje dawki skracające ich cierpienie. Codziennie wraca do tego samego, pustego mieszkania. W tym samym apartamentowcu mieszka jeszcze Konrad i starsza Anne. Ich pozorny dobrobyt kryje samotność, niespełnienie i jednoczesną tęsknotę za drugim człowiekiem. Domyślamy się tego, bo postacie nie mówią o swoich problemach. Kamera obserwuje, wnika w organizm, przez to nierzadko stajemy się świadkami brutalnych scen. Marian zwodzi nas do ostatniej sekundy. Bywa oddaną pielęgniarką, życzliwą sąsiadką, ale równie często daje się poznać jako jednostka rozedrgana na pograniczu patologii. Kiedy już prawie oddychamy z ulgą, widząc, że u jej boku pojawia się mężczyzna, miłość przybiera ciemne barwy…
Antoniak to wciąż intrygująca niewiadoma, na którą warto postawić. Choćby w samym „Code Blue” wyczuwa się wpływy Kieślowskiego czy Haneke. Czekam na więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz