czwartek, 26 września 2013

Czas na podróż...w czasie

Mówi się, że podróże kształcą. A co dopiero podróże w czasie. Na początku mój entuzjazm wcale nie był taki oczywisty. Bo to przecież Richard Curtis, gość od słodkich romansideł. Na szczęście, „Czas na miłość” patrzy na nas oczami świetnych młodych aktorów – Rachel McAdams i Domhnalla Gleesona. Nie zmienia to faktu, że reżyser częstuje nas cukiereczkiem. Ze słodką polewą i momentami gorzkim nadzieniem. Bo trzeba przyznać że film Curtisa jest ckliwy i romantyczny, ale lukier nie odbija się czkawką. Czuć tutaj świeży powiew –aktorski i fabularny. Może jest trochę sztampy – 21-letni Tim poznaje Mary i zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Wcześniej jednak ojciec (fenomenalny Bill Nighy) powierzył mu rodzinną tajemnicę o możliwości podróży w czasie. 21-latek wyruszył do Londynu na podbój świata - a konkretniej do pierwszej w życiu pracy i z planem na znalezienie dziewczyny. Poznaje Mary, ale chwilę później okazuje się że aby pomóc przyjacielowi musi przenieść się do przeszłości. I tutaj pojawiają się komplikacje – bo w ten sposób nie dojdzie do spotkania z uroczą dziewczyną. Ale Tim ma na to sposób. Wpada „przypadkiem” na Mary na imprezie. Zaczyna się słodkie życie zakochanych. Będzie ślub, będą dzieci. Kilka razy Tim wykorzysta swoją supermoc, ale bez rażących nadużyć. Dojdzie też do tego, że nasz bohater pomyśli o swoich bliskich. Odmieni los swojej siostry. Ale pewne sprawy są nieuchronne, np. śmierć ojca. Bujamy się z Timem od jednej podróży do kolejnej, aż w końcu docieramy do mety. Nasz bohater uświadamia sobie, że aby czerpać radość z codzienności niekoniecznie trzeba przeżywać każdy dzień na nowo, przenosząc się w przeszłość. Wystarczy smakowanie życia z uważnością, nieprzejmowanie się błahostkami i … „Czas na miłość”.

czwartek, 25 lipca 2013

Cześć Frances!

Nie jest pięknością, a przyciąga wzrok, nie jest ideałem, a wzorujemy się na niej, nie jest geniuszem, a chcemy się od niej uczyć. „Nierandkowalna”, niereformowalna, jedyna w swoim rodzaju „Frances Ha”! Prawdziwa do bólu, wewnętrznie rozedrgana, wiecznie niedojrzała, niedopasowana, spontaniczna – oby więcej takich postaci. Do tej pory, aktorka Greta Gerwig kojarzyła nam się przede wszystkim z kinem niezależnym, tym razem Amerykanka występuje w podwójnej roli. Wciela się we Frances, co zresztą, wychodzi jej genialnie. Ma też swój wkład w scenariusz filmu, który popełniła wspólnie z Noahem Baumbachem reżyserem, a prywatnie jej partnerem życiowym. Historia 27-latki opowiedziana jest w czarno-białych barwach, ale ten zabieg wcale nie przeszkadza w odbiorze tej, nomen omen, niezwykle malarskiej fabuły. Greta mieszka w Nowym Jorku ze swoją najlepszą przyjaciółką Sophie. Dzielą nie tylko wspólne gniazdko, mają podobne nastawienie do życia, wspólne pasje i marzenia. Są przed trzydziestką, ale nadal są emocjonalnymi poczwarkami. Motylami dopiero mogą się stać. Sophie wyfruwa jako pierwsza. Porzucona Greta jest jeszcze bardziej zagubiona niż wcześniej. Tuła się po mieszkaniach przypadkowo poznanych znajomych. Nie wychodzi jej z pracą. Bo Greta wierzy, że zostanie wielką tancerką. Tymczasem nie dostaje angażu w nadchodzącym przedstawieniu. Załamanie? Nie w przypadku 27-latki. Ona wydaje swoje ostatnie oszczędności na weekend w Paryżu. Nieodpowiedzialne? Tak podpowiada nam zdrowy rozsądek. Tyle że Greta wie, że w życiu chodzi o coś więcej. O to by popełniać błędy, wpadać do dołków, a później wchodzić na szczyty, by pospacerować po Polach Elizejskich, by od czasu do czasu nieprzyzwoicie się napić… Po to aby w końcu odnaleźć siebie! „Frances Ha” to film o wielu z nas, o naszych skrywanych pragnieniach, którym nie pozwalamy wyjść z klatki. A Frances zapewne jest mentalnie i emocjonalnie niedojrzała, ale przy tym, tak szczera i bezpośrednia, że po prostu jej zazdroszczę. Frances powodzenia!

sobota, 6 lipca 2013

Gorzka przygoda z "Uciekinierem"

Taką Amerykę chciałabym oglądać codziennie. Dzikie krajobrazy Arkansas ciągną się wzdłuż Missisipi, rzeki którą płyniemy filmowym nurtem. „Uciekinier” pachnie nie tylko wodą, czuć tu chłopięcą przygodę z domieszką lekcji dojrzałości. Nie zabraknie również miłosnej historyjki, a nawet westernu z prawdziwą strzelaniną. Nie za wiele tych przyjemności w jednym? Reżyserska sprawność i fabularne wyczucie sprawiają, że „Uciekinier” uczy, bawi, wzrusza, trzyma w napięciu, zatrważa, kusi, po prostu spełnia swoją rolę! Jaką? Na pewno nie byle jaką. Czternastoletni chłopcy – Ellis i Neckbone podczas jednej ze swoich wypraw, odkrywają na lokalnej wyspie tajemniczą łódź wiszącą na drzewie. Gniazdko ma już lokatora. Jest nim Mud. Podejrzany typ, brudny, wyposzczony, z bronią za pazuchą. Mężczyzna wyjawia chłopcom, że czeka na swoją kobietę – Juniper. Po co mu pistolet? Mud nie owija w bawełnę, mówi czternastolatkom, że zabił pewnego gościa, który unieszczęśliwił Juniper. Obcy na wyspie uosabia Twainowskiego ducha przygody, nic więc dziwnego, że chłopcy ochoczo angażują się w pomoc mężczyźnie. Szczególnie aktywny okazuje się Ellis, który przynosi jedzenie, części do łodzi, później pośredniczy również w wymianie listów pomiędzy Mudem a jego dziewczyną. Koniec końców, chłopcy stają się częścią kryminalnego wątku, czego konsekwencje odczują dość dotkliwie. Zafascynowany zagadkowym uciekinierem Ellis zdaje się dorastać na naszych oczach. Mężczyznę i nastolatka połączy nić sympatii, a może nawet przyjaźni. Bo obaj ryzykują życie, aby pomóc drugiemu w opałach. Kształtowanie charakteru 14-latka odbywa się również za sprawą pierwszej miłości, nomen omen, miłości ze złamanym sercem. Chłopak musi także odnaleźć się w nowej sytuacji - chodzi o rozwód rodziców. Co to oznacza? Matka chce wynieść się z dotychczasowego mieszkania na barce i przeprowadzić do miasta, a Ellis razem z nią. Te i inne trudności sprawiają, że młodzieńcza naiwność ustępuje miejsca gorzkiemu, ale mądremu doświadczeniu. Reżyser Jeff Nichols nie pozwala nam wpaść w wygodny fotel schematów, jego bohaterowie są życiowo powyginani, podobnie zresztą jak zygzakowata fabuła, pełna zwrotów akcji. „Uciekinier” zostawia nas ze szlachetnym przesłaniem, nie tylko o Ameryce!

czwartek, 20 czerwca 2013

Normalność z szafy

On jest młody i przystojny, ona to rudowłosa piękność. Między nimi niewidzialna nić porozumienia. Tomek ma swój świat, świat choroby psychicznej. Magda siedzi w szafie i popala jointy. Uciekają od codziennego syfu w surrealistyczną przestrzeń. Tomek uciekł głębiej. Co prawda, czuwa nad nim anioł stróż – brat Jacek. Ale nawet on momentami ma dość. Wtedy podrzuca braciszka świra do Kwiatkowskiej, sąsiadki z tej samej klatki. A tam Tomeczek całymi garściami czerpie wzorce z telewizyjnej sieczki. Po sąsiedzkich wizytach mężczyzna wariuje. Tak, można bardziej. Kiedy Jacka odwiedza kolejna potencjalna kandydatka na żonę, Tomek próbuje ją udusić. Okazuje się, że to tylko wzorzec sytuacji którą zobaczył w telewizji. Nasz bohater wiecznie patrzy w niebo. Widzi tam ogromne latające maszyny. Kiedy czuje się gorzej, maszyny są coraz bliżej. Natomiast Magda, tytułowa dziewczyna z szafy, nie chce się dostosować – do codzienności, norm, cywilizacji. Życie ją męczy. Próbuje popełnić samobójstwo. Nie udaje się. Przypadkiem spotyka na klatce swoich sąsiadów-Jacka i Tomka. Problem pojawia się, kiedy Jacek chce wyjść na kolejną randkę, a nie ma z kim zostawić swojego świrusa. Nieśmiało puka do Magdy. Dziewczyna wychodzi z szafy i zgadza się, ale zaznacza, że tylko na jeden raz. Los bywa przewrotny i jeden raz zamienia się w kolejne razy. Magda odnajduje się w towarzystwie Tomka, a on wkrótce nie może bez niej żyć. Nie mówimy tu jednak o związkach, randkach czy uczuciach, które wydają nam się tak jednoznaczne. Pomiędzy bohaterami rodzi się prosta przyjaźń. W pewnym momencie, nieważny staje się fakt, że ich psychiki nie działają całkiem normalnie. Tak naprawdę film Bodo Koxa z wielkim dystansem traktuje temat normalności. W „Dziewczynie z szafy” normalność znajdziemy tam gdzie nie powinno jej być. Zaskoczenie? Niekoniecznie, pod warunkiem, że wierzymy w człowieka, a nie w stereotypy.

piątek, 5 kwietnia 2013

Zagraj to jeszcze raz, Sixto

Uwierzylibyście w losy mężczyzny o niespotykanym głosie, który przez kilkadziesiąt lat żył skromnie w Ameryce, podczas gdy Afryka szalała na jego punkcie? Sixto Rodriguez niczego nie podejrzewał, dopiero po dwudziestu latach dowiedział się że jest legendą. Ta historia to nie blef. Dokument „Sugar Man” wydobywa na światło dzienne muzyka, który na Czarnym Lądzie urósł do rangi symbolu walki z apartheidem. Wyprzedził Elvisa Presleya czy Rolling Stones. Dlaczego nie mógł cieszyć się sławą? W Afryce uwierzono, że artysta popełnił samobójstwo. Na szczęście, znaleźli się tam tacy, którzy powątpiewali w te niepotwierdzone informacje. Dlatego zaczęli poszukiwać. Założyli w tym celu stronę internetową, przemierzali świat tropem tekstów piosenek Rodrigueza, aż w końcu trafili do Detroit. Tam go odnaleźli. Wielki głos, niebanalna osobowość, utalentowany autor tekstów przez większość swojego życia pracował na budowach jako robotnik. Niewiarygodne? I niesprawiedliwe. Ale on tego tak nie odczuwał. Każde zajęcie traktował z należytym, a może nawet ponadprzeciętnym szacunkiem. I ten rozbrajający uśmiech na jego twarz kiedy po kilkudziesięciu latach mógł zagrać tam gdzie narodziła się jego legenda. W 1998 roku na jego koncerty w RPA waliły tłumy. Obraz Malika Bendjelloula zaspokaja wizualnie, muzycznie i mentalnie. Czego chcieć więcej? Więcej Rodrigueza. Tak przynajmniej „Sugar Man” zadziałał na mnie, a konkretniej jego muzyka. Przepełniona tęsknotą, buntem, niepozbawiona wrażliwości i drapieżności. Mam nadzieję, że będziemy mogli przekonać się o tym w Polsce na żywo.

czwartek, 28 marca 2013

Miłosne bieguny

Taka miłość to nic wielkiego. Tomek (Marcin Dorociński) i Marysia (Julia Kijowska) są młodzi, dobrze usytuowani i czekają na dziecko. W ładnym domku na przedmieściach dzień po dniu oddalają się od siebie. On - architekt, ona –urzędniczka w magistracie. Między nimi – ocean miłości, do którego wpływa rekin. Mowa o prezydencie miasta, bezpośrednim przełożonym Marysi. Mężczyzna osacza bohaterkę, śle jej smsy, emaile, mówi czułe słówka. To co było przyjacielską uprzejmością przeradza się w napastliwą manię. Marysia dzieli się swoimi niepokojami z Tomkiem, ale on lekceważy jej obawy. Niestety, musi dojść do tragedii, aby mąż przejrzał na oczy. Co prawda, na początku uparcie zaciska powieki i nie dopuszcza do siebie myśli, że prezydent okazał się zwykłym bydlakiem. Zamiast wsparcia, okazuje żonie swoją pogardę. Ona jest winna, ona się z nim umawiała, ona pozwoliła na gwałt. Tomek się wyprowadza. Mam wtedy ochotę przyłożyć mu w twarz. W tamtym momencie nie wiem kto jest większą ofiarą – Marysia czy Tomek. On błądzi, ona czuwa. W końcu, on wraca, ale chce z nią żyć na niby, pozornie, bezuczuciowo. Tyle że uczucia nie proszą o zgodę na wejście. Oprócz młodego małżeństwa Sławomir Fabicki na drugim biegunie umieszcza rodziców Tomka. Ojciec podobnie jak syn sprawia wrażenie mocnego gościa, ale wnętrze kryje wiele słabości. Bezradny mężczyzna kompletnie nie odnajduje się po śmierci żony. „Miłość” to film o mądrości kobiet, ich intuicji i wrodzonej sile. Nawet w kryzysowych momentach żona prezydenta stoi obok niego jak tarcza. Strzeże swojej rodziny. O przyszłość swoich bliskich niestrudzenie walczy Marysia. Osamotniona, niezrozumiana, zmęczona – znajduje w sobie niewyobrażalne pokłady siły. W imię miłości.

czwartek, 21 marca 2013

Przeciętność do kwadratu

Doskonałość przepełnia dumą, miernota przyprawia o zażenowanie, a co z przeciętnością? Pytanie kieruję do Marii Sadowskiej i Kordiana Piwowarskiego, autorów filmów po których spodziewałam się czegoś ożywczego i wichrzycielskiego. Tymczasem, poczęstowano mnie zleżałym ciastkiem bez nadzienia. Jeżeli chodzi o „Dzień kobiet” to liczyłam na rasowe kino społeczne. Wymowny plakat z Katarzyną Kwiatkowską jako „polską Erin Brockovich” porwał moją naiwność. Tymczasem Maria Sadowska zrealizowała film brudnopisowy z masą niepotrzebnych didaskaliów. Nie zmienia to faktu, że obraz porusza ważny, dotąd zaniedbany przez polskich filmowców temat. A to przecież nasza codzienność. Założę się, że historię Haliny Radwan z Motylka moglibyśmy znaleźć tuż za rogiem, obok nas, w osiedlowym sklepie albo olbrzymim markecie. Halina samotnie wychowuje córkę, jeździ „maluchem”, pracuje jako ekspedientka w „Motylku”, najtańszym sklepie w mieście. Niespodziewanie, kobieta zostaje kierowniczką, co niekoniecznie spodoba się jej współpracownikom. Korporacyjny zegar zaczyna tykać. Najpierw, bohaterka trafia na branżowe szkolenie, później ląduje w łóżku ze swoim szefem. W międzyczasie, wieczko puszki Pandory zaczyna się otwierać coraz szerzej- zbuntowana córka, trup w Motylku, poronienie pracownicy… Na szczęście Halina to twarda sztuka, która koniec końców, staje się narodową bohaterką. Problem w tym, że taki obrót spraw mnie nie przekonuje. Tak samo, jak nie przekonuje mnie efemeryczny charakter „Baczyńskiego”. Piwowarski eksperymentuje nie tylko z narracją, ale również z warstwą wizualną. Skutek jest taki, że wątki fabularne są ledwo zarysowane, a bohaterowie wydają się być tylko fantazmatami niczym z wierszy Baczyńskiego. Wiem, że reżyserowi zależało na poetyckości, ale są jednak granice. Kilka gadających głów wspomina okupacyjną przeszłość, którą dzielili z młodym poetą. Naoczni świadkowie współdzielą filmową opowieść ze współczesnym pokoleniem, które zbiera się na slamie poetyckim. Zafascynowani Baczyńskim, deklamują jego wiersze, które wybrzmiewają w trzeciej warstwie fabularnej. Tej najważniejszej. Z Baczyńskim (Mateusz Kościukiewicz), jego żoną Basią (Katarzyna Zawadzka), Kolumbami i kolegami z batalionu „Parasol”. Patrzą na nas błyszczącymi oczami i milczą. Czasami czytają poezję. Czyżby reżyser sugerował, że tylko działanie miało wtedy sens? Jedno nie ulega wątpliwości, „Baczyński” przeciera nieznany dotąd szlak w polskim kinie, szlak wielkich biografii bez pomnikowego namaszczenia.

piątek, 22 lutego 2013

Nieulotna młodość

Ładny film widziałam, taki nieulotny. Borcucha Jacka. Reżysera, który tym razem zostawił mnie z niedosytem. Piękne obrazki Macieja Englerta, klimatyczna muzyka Daniela Blooma, nieskażeni aktorzy stają się u Borcucha pewną normą, ale czy wystarczającą? „Nieulotne” to raj dla zmysłów. Hiszpańskie zakątki oblane letnim słońcem zapraszają nas na wycieczkę. Dołączamy do Michała (Jakub Gierszał) i Kariny (Magdalena Berus),polskich studentów, którzy w ramach zarobku pracują przy zbiorze winogron. Niewiele tu dialogów, znacznie więcej, dopieszczonych zdjęć. Podglądamy ich czułe gesty, niewinne uśmiechy, nieskazitelne ciała. Niech żyje młodość! I o tym właściwie traktuje ten film – o trudnym wkraczaniu w dorosłość. U Borcucha ta granica jest bardzo wyraźna, bo naznaczona tragicznym wydarzeniem. Po hiszpańskich wakacjach przychodzi czas na polską rzeczywistość. W jakich odcieniach? Oczywiście szarych. Ponure są bloki, ulice, pogoda, płaszcze, twarze… Przytłaczający są również bohaterowie, którzy miotają się ze swoimi problemami, każdy oddzielnie rozdrapuje swoje smuteczki. Michał nurkuje w wannie, Karina jedzie do rodzinnej miejscowości, aby porozmawiać z ojcem. „Nieulotne” zgrzyta. O ile początek filmu zapowiada się obiecująco, druga połowa wygląda jak niedokończony kolaż niedopowiedzianych scen. Brak tu konsekwentnie budowanej fabuły, która przecież zasługuje na dopracowanie. Szczególnie, że Michał i Karina wchodzą w dorosłe życie z nadbagażem doświadczeń, co okazuje się ich spoiwem.

piątek, 15 lutego 2013

Być sobą i nie zwariować

Nikt mnie nie przekona aby „Poradnik pozytywnego myślenia” traktować jak komedię romantyczną. To byłoby krzywdzące. Co prawda, mamy tu love story, ale film Davida O. Russella nie skupia się tylko na wątku miłosnym. Na czym jeszcze? Przede wszystkim na dążeniu do szczęścia. A z tym, jak wiadomo, łatwo nie jest. Szczególnie, gdy mamy do czynienia ze znerwicowanymi popaprańcami. Oni, a właściwie świetnie obsadzeni w swoich rolach aktorzy nadają tej historii mądry wymiar. Pat (Bradley Cooper) po kilku miesiącach opuszcza szpital psychiatryczny, w którym znalazł się po tym jak zdradziła go żona. Stracił pracę, ukochaną i zdrowy rozsądek. Z gruzów wraca na stabilny grunt do rodziców. Ale to co ma go wyprowadzić na prostą, wcale takie krystaliczne nie jest. Sympatyczna rodzinka to banda dziwaków z własnymi natręctwami i dysfunkcjami. Ojciec hazardzista maniakalnie śledzi mecze swojej drużyny futbolowej, jest jeszcze zarozumiały brat, cnotliwa matka i najlepszy kumpel który ledwo znosi presję ze strony perfekcyjnej żony. Pat trafił więc z deszczu pod rynnę. Do tej barwnej galerii postaci dołącza Tiffany (Jennifer Lawrence), niedawno owdowiała, wychodząca z depresji młoda kobieta z sąsiedztwa. Początek ich znajomości nie zapowiada się obiecująco. Pomimo tego, zawierają pewien układ – ona przekaże list jego żonie Nikki, a on będzie jej partnerem w tanecznym konkursie... Chcą czy nie, są na siebie skazani. I chociaż od razu tego nie wiedzą, pasują do siebie jak ulał. „Poradnik pozytywnego myślenia” miło mnie zaskoczył. Reżyserowi udało się połączyć ciepłą komedię z ironią, absurdem i gorzką poetyką. Nieidealni Amerykanie nie wstydzą się swoich przywar, bezceremonialnie przyznają się do swoich słabości, odczarowują choroby psychiczne i uczą nas jak być sobą. Więcej luzu – powiedzieliby do nas bohaterowie filmu.

niedziela, 10 lutego 2013

Nasza polska „Drogówka”

Czy Smarzowski rzeczywiście szokuje? E tam. Wtajemniczeni wiedzą na co go stać, policjanci mogą mieć lekkiego cykora, a rodzimi twórcy mają się od kogo uczyć. „Drogówka” to kolejny po „Weselu”, „Domy złym” czy „Roży” dowód na to, że polskie kino istnieje, ma się dobrze i nie powoduje czkawki zażenowania. To co mnie fascynuje w stylu reżysera to formalna i fabularna niejednoznaczność. Różne faktury i nośniki obrazu zmuszają nas do maksymalnej koncentracji. Bogactwo treściowe może zmęczyć, ale warto poczuć ciężar tego kina. Na tapecie policjanci, ale w gruncie rzeczy obrywa cały system. Piją na umór, odwiedzają burdele, biorą w łapę – witaj „Drogówko”! Alkoholicy, seksoholicy, łapówkarze, jeden lepszy od drugiego. Poznajemy ich bliżej i zanurzamy się głębiej w tym bagnie. Jeden z nich ginie, głównym podejrzanym staje się jego kolega z komisariatu, sierżant Król (Bartłomiej Topa). Wszystkie poszlaki wskazują na niego. Już go odhaczamy, a wtedy trop prowadzi nas do kolejnych brudów. Tym razem na szerszą skalę. Temat korupcji zdążył się już w Polsce zadomowić, a Smarzowski umiejętnie to wykorzystał. Król na własną rękę docieka prawdy, koledzy solidaryzują się z nim. Jest w tym jakaś jednocząca, zakrapiana hektolitrami alkoholu więź. Brak tu zbędnych ozdobników, przeważają chłodne scenerie i proste dialogi. Smarzowski przyznaje że nie kreśli swoich filmów społeczną kreską. Daje jednak nadzieję i mimochodem, wtrąca, że ten zły wcale nie jest taki zepsuty. Nie umoralnia swoich bohaterów na siłę. Jeżeli przechodzą jakąś przemianę to po cichutku i nienachlanie. Bo jest jak jest…

niedziela, 3 lutego 2013

Ale piękna katastrofa!

Przyjechali do tropikalnego raju na świąteczny relaks, a zastali Armagedon. Losy pięcioosobowej rodziny nawiązują do tragedii z 2004 roku, kiedy tsunami spustoszyło wybrzeża Azji Południowej. Reżyser Juan Antonio Bayona nie przedłuża, niemal na wstępie funduje nam żywioł. Wymarzony urlop zamienia się w walkę o przetrwanie, a później w poszukiwania reszty rodziny. Budowanie napięcia wychodzi tutaj niezwykle płynnie, bo w końcu wszystko kręci się wokół niszczycielskiej wody. Najpierw uderza w nas potężna fala, brak nam tchu, walczymy z rwącą siłą, lecą w nas samochody, dachy, chodniki, trupy. To dopiero pierwszy cios. Maria (Naomi Watts) odnajduje najstarszego syna, Lucasa( fenomenalny debiut Toma Hollanda), ale mąż i dwójka pozostałych dzieciaków przepadli bez śladu. Bayona wie że aby sprzedać widzom katastrofę, musi być realistycznie – i jest aż do bólu, aż do kości, krwi, siniaków, jęków, krzyków i wszystkiego tego, co sprawia, że fizycznie czujemy ten film. Z licznymi obrażeniami Maria trafia do miejscowego szpitala, jest wyczerpana. Lucas oswaja się z myślą, że ojciec i bracia nie przeżyli tsunami. Ten beztroski nastolatek w ciągu kilku dni gromadzi w swojej głowie obrazy i przeżycia które z łatwością mogą doprowadzić do załamania nerwowego. Ale on się nie poddaje. Towarzyszy matce, która ostatkiem swoich sił walczy o przeżycie. Czy rodzina odnajdzie się w tym tajskim koszmarze? Nie spalę tego napięcia, które bezbłędnie wbija w fotel. Pomimo tego, że w „Niemożliwym” nie obędziemy się bez emocjonalnych sztuczek i sentymentalnych klisz, mamy poczucie, że uderza w nas tsunami, a nie, że oglądamy efekty specjalne. Trochę gęsiej skórki, odrobina wzruszeń i oczyszczająca fala.

niedziela, 20 stycznia 2013

Serbska przesada

Obsceniczny debiut Mai Miloš to serbska ekstrema o młodym pokoleniu porno. Co powoduje, że w niektórych krajach, m.in. w Rosji wstrzymano dystrybucję „Klipu”? Przerysowany do granic możliwości film zdaje się przemawiać do nas za pomocą jednego środka wyrazu-seksu. Aby przełamać monotematyczność pojawiają się narkotyki, dzikie imprezy, alkohol i bałkańskie disco-polo. Trudno w to uwierzyć, ale szesnastoletnia Jasna godzi swoje rozwiązłe życie ze szkołą. Dom traktuje jak hotel, w którym mija się ze zmęczoną matką i ciężko chorym ojcem. Prawdziwa Jasna istnieje nocą. By zdobyć choćby odrobinę zainteresowania ze strony szorstkiego kolegi Djole, dziewczyna godzi się na wielokrotne upodlenie, ale nigdy nie protestuje. Ich relacja udowadnia jak silny jest schemat bałkańskiego maczo. W ich zwierzęcych kopulacjach Jasna zawsze odgrywa rolę ofiary. Ofiary, która wyzbywa się własnej godności. Dziewczyna wzbudza współczucie, bo nie jest do końca zepsutą lalką, widać u niej ostatki ludzkich odruchów w stosunku do ojca. Również scena w sierocińcu ma nam podpowiedzieć, że nie powinniśmy jej oceniać zbyt łatwo. Młodzi niepokorni snują się po obskurnych blokowiskach, rzeczywistość w której się znaleźli mocno odstrasza. Może dlatego tak chętnie się znieczulają. Jasna zatrzymuje skrawki teraźniejszości w kamerce telefonu komórkowego. Rejestruje tylko rozrywkową stronę życia. Za wszelką cenę wypiera ze świadomości realia, które mimo wszystko dają jej o sobie znać. Maja Miloš nie idzie na ustępstwa, jest konsekwentna w dokumentowaniu młodzieży żyjącej od zakrapianej balangi do seksu, od seksu do zakrapianej balangi. Czy w „Klipie” natkniemy się na jakikolwiek uczucia? Jasna i Djole zaczną swoją znajomość od fizycznych przyjemności w wersji hard, ale pocałują się dopiero po kilku spotkaniach. Kiedy z ust dziewczyny padnie romantyczne „kocham”, Djole odpowie „może najpierw naucz się robić porządnie laskę?”. I to by było na tyle.

niedziela, 6 stycznia 2013

Ani bejbi, ani blues

Jeżeli pochwalne hymny sporej części krytyków idą równym krokiem z polskimi widzami, to ja zbaczam z tej ścieżki. Kompletnie nie rozumiem zachwytów nad nowym filmem Katarzyny Rosłaniec. Może problem leży w tym, że nie jestem gimnazjalistką, która marzy o żywej zabawce do kochania. Otóż bunt siedemnastoletniej dziewczyny nie opiera się już na smaku alkoholu czy papierosów, w grę wchodzi coś znacznie doroślejszego, w grę wchodzi macierzyństwo. „Bejbi blues” jest może atrakcyjną błyskotką dla nastolatków, ale dla mnie stanowi tylko fabularnie niewiarygodny teledysk. Bo w tym filmie kolejne sceny są jak klipy, zapalają się i rażą jak neony, ale równie szybko gasną i są tylko bezużytecznymi bateriami. To co najważniejsze, zostało tutaj przysłonięte ostrym, jaskrawym kiczem. W sam raz dla młodego polskiego widza. Ale czy na pewno? Oto młodziutka Natalia i jej uroczy synek Antoś. Dziewczyna ubiera się kolorowo, zwraca uwagę swoim odważnym strojem – wszystko po to, abyśmy domyślili się, że 17-latka interesuje się modą. Chłopak który nigdy nie rozstaje się ze swoją deskorolką to Kuba, ojciec Antka. Zostali rodzicami i co z tego. Życie płynie. Faktycznie, w pewnym momencie pojawia się jedna, później druga przeszkoda, ale ani Natalia, ani Kuba nie zdają sobie do końca sprawy z tego w jakiej sytuacji się znaleźli. Obok narkotyków są pieluchy, głośna muzyka miesza się z płaczem dziecka. Próbowałam, ale ja w taki scenariusz po prostu nie wierzę. Bo czy jedynym sposobem na miłość, jest zajście w ciążę. Owszem, 17-latka nie otrzymała od swojej matki fundamentów, na których mogłaby stanąć sama, a co dopiero zbudować rodzinę. Jeżeli tak wygląda pokolenie dzisiejszych nastolatków, to jak ulał pasuje tu pytanie „Jak żyć”? Po omacku, na haju, nie ucząc się na błędach, z głową w chmurach. Ściema i tyle.

wtorek, 1 stycznia 2013

Przeklęty "Supermarket"

Miejsce przeklęte. Konsumpcyjna świątynia staje się piekiełkiem. Ostatni dzień roku wygląda w „Supermarkecie” jak droga szybkiego ruchu. Piramidy towarów, kilometrowe kolejki, zgiełk, nerwówka. W powietrzu wisi jakaś afera. O tym że sprzedają nam przeterminowaną rybę już wiemy. Pracownicy wynoszący po cichaczu towar z magazynu też nas nie dziwią. Na szczęście, nad wszystkim czuwa kierownik, który sprawdzając czystość w hipermarkecie, nie wspomina o swoich brudnych interesach. Jak na porządny „Supermarket” przystało, ładu i porządku strzegą ochroniarze. Przewodzi im Jaśmiński, który za wszelką cenę chce ukrócić kradzieże w sklepie. To polecenie służbowe wynikające z ogromnych strat, które poniósł hipermarket przed świętami. Przypadkową ofiarą nadgorliwości zaprawionego ochroniarza stanie się Warecki, który wpada do sklepu tylko po szampana. W tym samym czasie z jego samochodu złodzieje zabierają akumulator. Mężczyzna wraca do supermarketu aby zakupić potrzebną część, a żona waruje w aucie. Krążąc między sklepowymi półkami, niespodziewanie zostaje ujęty przez ochroniarzy. To nieporozumienie - tak myślimy na początku. W ciasnej klitce oprawcy zarzucają mu kradzież. Warecki protestuje. Jednak prawda wychodzi na jaw – w pośpiechu zjadł batonika i za niego nie zapłacił. Na tym procedura mogłaby się zakończyć. Ale ona dopiero się rozkręca. Skompromitowany Jaśmiński doskonale odnajduje się w roli prześladowcy, który zrobi wszystko aby udupić swoją ofiarę. Jedynie Himek, przybrany syn ochroniarza dostrzeże absurdalność zarzutów i uwolni Wareckiego. Tyle, że Wielki Jaśmiński czuwa. W międzyczasie zaniepokojona zniknięciem męża Warecka zawiadomi policję. Owszem, panowie sprawdzą „Supermarket”, ale to w końcu Sylwester, więc wrócą do sprawy po Nowym Roku. Sęk w tym, że może być już za późno… To przyjemne doznanie kiedy polski film przybiera inny kształt, niż patriotyczny epos czy komedia romantyczna. Widać, że Maciej Żak chce czerpać od najlepszych, dawkując napięcie i wzmagając niepewność. Ciekawie wychodzą również płynne przejścia pomiędzy mrocznym zapleczem supermarketu, a obficie zapełnionymi koszykami pchanymi przez klientów sklepu. Nikt się nie domyśla, że za ścianą oprawcy niszczą bezbronnego człowieka. Czy ktoś wybiera się na zakupy do „Supermarketu”?