wtorek, 16 sierpnia 2011

Sierpniowy Kazimierz z „Lekarzami”


Jeszcze wakacje, ale to już sierpień. Miesiąc, który jak alarm przypomina nam, że kres letniej beztroski czai się niedaleko, tuż za rogiem. Lubię ten „przejściowy” czas z kilku powodów. Sierpniowe wieczory są najpiękniejsze ze wszystkich w roku. Promienie słońca ostatkami sił muskają nam policzki, a wiatr coraz śmielej zagląda pod ubranie. Jesienno-letnia aura to wymarzone tło dla wszelkich festiwali. Zgadza się, plenerowe imprezy zdarzają się i w innych miesiącach, ale tylko w sierpniu, muzyczne, filmowe czy teatralne spotkania smakują najbardziej. Dlaczego? Powodów jest kilka. Odpowiedzi szukać należy gdzieś tam, we Wrocławiu, Gdyni, Krakowie, ale też w Kazimierzu Dolnym czy w podlaskiej Czeremsze. Póki co, najwyraźniej festiwalową nastrojowość poczułam na „Dwóch Brzegach” w Kazimierzu Dolnym. I jak zawsze, bez względu na repertuar, który na szczęście zazwyczaj wygląda imponująco, wracam do tego nadwiślańskiego miasteczka jak do śródziemnomorskiego eldorado. W tym roku niestety nie poszalałam z repertuarem ze względu na czasowe ograniczenia. Pomiędzy niebanalnymi seansami, zdążyłam nawet zahaczyć o spotkanie z Grzegorzem Królikiewiczem (jest profesorem, jest reżyserem, a przede wszystkim intrygującym człowiekiem). Jeżeli zaś chodzi o filmy, to wrażenie zrobił na mnie m.in. dokument Tomasza Wolskiego. Kamera reżysera zagląda do wnętrza krakowskiego szpitala, a tam zwiedzamy sale operacyjne. Docieramy też głębiej, do ludzkiego organizmu. Okazuje się, że polska służba zdrowia to nie sielskie „Na dobre i na złe”, ani odpicowany „Ostry dyżur”. Lekarze nie świecą śnieżnobiałymi kitlami, mają spoconą, zmęczoną i nieogoloną facjatę. Poza tym, prawie wszyscy odznaczają się „branżową” uszczypliwością. Bez ogródek wytykają błędy swoim młodszym kolegom po fachu, ale do pacjentów mają niewyczerpane pokłady cierpliwości. Towarzyszymy „cudotwórcom” na lekarskich konsyliach, podczas stawiania diagnoz i w czasie niełatwych rozmów z pacjentami. Nagłe zejście i nagłe ozdrowienie – praca doktorka obfituje w momenty zaskoczenia. Pomimo tego, starają się zachować dystans. Chociaż są niedoskonali, ratują ludzkie życie. Uwierzyłam w „Lekarzy".

sobota, 6 sierpnia 2011

Islandzki absurd z przyczepy

Naród rekordzistów. Czytają najwięcej książek, piją najwięcej coca-coli, najczęściej chodzą do kina. A jest ich „tylko” 300 tysięcy. Widać, słychać i czuć, że Islandia kulturą stoi. Muzyczny fenomen tej nordyckiej wyspy już odkryłam, dlatego postanowiłam wybadać jak u nich z kinem. Mając na uwadze ich wybitny smak w dziedzinie dźwięków, poprzeczkę ustawiłam dosyć wysoko. Okazało się, że za wysoko. „Parking królów” odrobinę mnie rozczarował. Poszczególne mikrosceny porywają, ale brak linearnej fabuły trochę męczy. Laugarvatn to zagłębie absurdu, kraina groteski, miejsce zamieszkania osobliwych Islandczyków. Ich domy to plastykowe, klaustrofobiczne przyczepy kempingowe. Krajobraz nie wygląda zbyt ciekawie – dominuje błoto i kałuże. Na szczęście, to ekscentryczni bohaterowie nadają jaskrawy koloryt filmowi Valdis Oskarsdottir. Każdy z nich wyróżnia się innym bzikiem. Starsza pani nie roztaje się z martwą, wypchaną foką, w której chowa swoje oszczędności. W ramach rozrywki, słucha muzyki z dwójką podstarzałych hipisów. Wsiadają do wraku samochodu, puszczają muzę na full i palą papierosy do oporu. Na parkingu mieszka też furiat, który co chwilę w wbija nowe tabliczki z nakazami w stylu „turystom wstęp wzbroniony”. Poznamy też zapijaczonego muzyka z ambicjami, który zwymiotuje na swoją ciężarną żonę (podobno to miłość, która doprowadza go do mdłości). Do tej krainy rządzącej się własnymi prawami trafia dwóch 30-latków. Jeden z nich szuka swojego ojca, a dokładniej jego pieniędzy.

Galeria odmieńców rzeczywiście zaciekawia. Rzadko kiedy mamy okazję obserwować tylu dziwaków w jednym obrazie. Pod płaszczykiem tych absurdów, kryją się poważne dylematy, frustracje i fobie. Odrzucony syn, niespełniona żona, zagubieni bliźniacy – trafiają na parking, jak na terapię. Problem w tym, że niektórzy zostają tam na zawsze. Czy tak wygląda prawdziwe życie? Nie jestem pewna. A Wy?