czwartek, 16 września 2010

Nowojorska wylęgarnia seksu



Emocjonalne porno, erotyczna prowokacja… - nie wierzcie w te przekłamane etykietki. Kolejny film Johna Camerona Mitchella obala starannie pielęgnowane tabu. Chociaż rewolucję seksualną mamy już za sobą, okazuje się, że uprawianie miłości na ekranie nieustannie wzbudza ożywione reakcje. Ale bez obaw, to nie męskie przyrodzenie, ani kobieca wagina będą najczęściej eksponowane w filmie „Shortbus”.


środa, 8 września 2010

Krakowskie Przedmieście - salon Warszawy? Dlaczego tak, dlaczego nie? (artykulik)



Począwszy od XIV wieku, ów trakt piastował reprezentacyjną funkcję strategicznej alei miasta. Jednokilometrowa arteria, pierwotnie określana jako Bernardyńska, następnie Czerska, w XVI wieku zyskała nazwę, pod którą znamy ją do dzisiaj, mianowicie, Krakowskie Przedmieście. Nie bez kozery, nasuwa się pytanie, skąd Krakowskie Przedmieście w Warszawie? Okazuje się, że pod tym szyldem nie czyha żadna onomastyczna łamigłówka, a zwyczajne odniesienie do dawnej drogi, prowadzącej spod Zamku Królewskiego przez nieistniejącą już dziś bramę, aż do Krakowa.
Odcinek Traktu Królewskiego wabił swoim prestiżem rodziny królewskie i magnaterię. Odrestaurowane współcześnie pałace i gustowne kamienice zdradzają zatem arystokratyczne rodowody minionych lokatorów. Krakowskie Przedmieście nierzadko odgrywało rolę naocznego świadka wiekopomnych demonstracji, wystąpień czy konduktów. Wytworny entourage zastygłych w brązie prominentów - Mikołaja Kopernika, Zygmunta III Wazy, księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego, Józefa Poniatowskiego oraz Adama Mickiewicza - sprawia, że niezmiennie słychać szelest kart historii. Niewątpliwie, niemi mecenasi burzliwych dziejów, przypisują salonowy charakter Krakowskiemu Przedmieściu. Niemniej jednak, kultowa promenada to przecież, nie tylko fasadowa estetyka pałaców. Ekspresyjne, a jednocześnie szykowne oblicze alei współtworzą masy, bynajmniej nie chodnikowego granitu ani żeliwa, ale masy jednostek ludzkich. Warto zgłębić się w ich „salonowe” dyskursy…
Przed bramą główną Uniwersytetu Warszawskiego kłębią się tłumy studentów, a pośród nich jaskrawopomarańczowi kolporterzy ulotek. Zaczepiony przeze mnie Pan „Żarówa”, swoją językową sprężystością przyćmił nawet intensywną barwę uniformu. Jegomość wysunął śmiałą teorię, jakoby Krakowskie Przedmieście sukcesywnie stawało się salonikiem próżności oraz kipiącym tyglem kulturowym. Ciekawe, co na to ulotkarze okalający naprzeciwległą Akademię Sztuk Pięknych… Im nie dałam szansy wypowiedzi, godniejsza uwagi wydaje się wizja Pana Jana, antykwariusza zarządzającego stanowiskiem z „białymi krukami” pod Centralną Biblioteką Rolniczą. Albowiem Pan Jan postrzega wytworną arterię jako kompleks restauracyjno-kawiarniany. Niczym wierszokleta, mój rozmówca deklamował bez wytchnienia – kawiarnia Telimena, restauracja U Hopfera, Restauracja Pod Messalką, Plotka Cafe, Skwer…
Skwer nie byle jaki, bo należący do Hoovera, a w zasadzie do Wojciecha Trzcińskiego, który włodarzy galerią i restauracją Skwer, czyli - filią Centrum Artystycznego Fabryka Trzciny. Miejsce odcina się od salonowych standardów, a mimo tego, tętni kulturą a architektura budynku uwodzi oko. W ogródku kawiarnianym majowym dyskusjom towarzyszy szum kaskady wodnej. – Krakowskie Przedmieście- jestem na tak – przyklaskuje jeden ze stałych bywalców Skweru. – Po doznania duchowe udaję się do galerii Fibak, albo na niekomercyjny seans do kina Kultura, a strawę, w sensie dosłownym, najchętniej konsumuję i zapijam w „Przekąskach Zakątkach”. Mnożą się kolejne dowody na eklektyczną aurę czołowego deptaku Warszawy, jednak maniery salonowe nie tryumfują.
Nieopodal domu „bez kantów”, dawnej siedziby Hotelu Europejskiego, stał przygarbiony Pan, półżywy, a obok niego mini-kramik z kolorową ceramiką. Okazało się, że Pan przybrał pozę strapionego Polaka tylko na chwilę. Etatowo pozoruje on sztuczny uśmiech. Bo to taki „zachodni” trik, wszak, goście hotelu Bristol i spacerowicze to przede wszystkim zagraniczni turyści…

Kupiłam kolorową butelkę, chociaż, nie zakwaterowałam się w Bristolu…

poniedziałek, 6 września 2010

Przystanki Filmowe

Krajoznawcze, zagraniczne, morskie, kosmiczne - podróże wzbogacają. Domena eksploracji, doświadczania wyjątkowych doznań zmysłowych nie ogranicza się wyłącznie do wędrówek w tradycyjnym tego słowu znaczeniu. Przedstawiam fragmenty mojego dziennika z wojaży filmowych roku 2009 i 2010. Zaprezentowane przeze mnie szkice i mini-recenzje dotyczą okazów festiwalowych oraz dzieł dopuszczonych do masowej dystrybucji. W kinową robinsonadę czas wyruszyć!


PAŹDZIERNIK 2009
Warszawski Festiwal Filmowy
„Miasteczko Panika” to animowana wersja serialu w wykonaniu belgijskich twórców. Być może wyznanie, które za chwilę padnie to nietakt z mojej strony, ale uroczyście przysięgam, iż nie darzę animacji miłością odwzajemnioną. Z racji tego, że na seans trafiłam, o zgrozo, mimowolnie, tym bardziej cieszy mnie że 75 minut spędzone z Kowbojem, Indianinem i Koniem do straconych nie należy. Poklatkowa konwencja stapia się z surrealistycznym rytmem. Plastikowe postacie poruszają się, mówią, myślą w tempie wulkanicznych gejzerów. Ich przygody wydają się być zaczerpnięte rodem z marzeń sennych Salvadora Dali.
Skąpa ilość efektów specjalnych udostępnia rozległy teren nielogicznej narracji, która swoim absurdalnym wydźwiękiem wznosi się ponad wszystkie podziały. Niewykluczone, że ta neutralność kulturowa przy jednoczesnym odniesieniu do wyimaginowanej przestrzeni, przygód nadaje animacji eklektyczny wymiar, przez co zyskuje rzesze sympatyków…

LISTOPAD 2009
Festiwal Filmów Rosyjskich - Sputnik
Pod warszawską Kinotekę wylądował Sputnik z zapasem rosyjskiej klasyki i nowości filmowych. Organizatorom przyświeca cel zaznajomienia rodzimej widowni z nieszablonowym mocarstwem. Bez zbędnych uprzedzeń i przeterminowanych wniosków prężni przedstawiciele nowego rosyjskiego ducha uciekają, wymykają się utartym schematom. Obecna w Europie, ale również głęboko poza nią. Daleką podróż zainicjowałam klasyką z 1988 roku, filmem zrealizowanym przez Wasyla Piczuła. Tragiczna miłość w okolicznościach socjalistycznego modernizmu, który pożera własne dzieci. Realia ówczesnego ZSRR obnażono, wręcz przerysowano z ostrym pęknięciem w tle. Oto upadł skrzętnie pielęgnowany mit radzieckiego dobrobytu i modelowego wychowania. Wiera (Natalia Niegoda ) tłamszona przez ojca pijaczka odrzuca przyciasną skorupę zakazów i wpada w obyczajową samowolę. Kiedy zakochuje się bez opamiętania w Siergieju ( Andrzej Sokołow), młodzi nie marnują czasu na zbędne amory, przechodzą do erotycznej gimnastyki. Znajomość pociąga za sobą lawiną dalszych wydarzeń demaskujących skrywane hipokryzje ZSRR. Mała Wiera zwerbalizowała krzyk całej ówczesnej radzieckiej kinematografii, skandal obyczajowy nie umniejszył sukcesu kasowego tego rewolucyjnego obrazu.

Miłość w gąszczu archetypów
W poszukiwaniu wiosennej aury, zboczyłam letnim krokiem z jesiennych okoliczności przyrody, aby trafić na Sputnikowe 4 pory miłości. Z deszczu pod rynnę…nastroszyłam się wewnętrzną obawą, gdy z ekranu poraził mnie, niczym czerwone światło, napis J e s i e ń. Malownicza feeria kilku scen wystarczyła, aby zdezaktualizować mój atmosferyczny niepokój. Film Siergieja Mokrickija opiera się na czterech historiach, tak wielobarwnych i niejednolitych, jak pory roku. Rosyjska potęga obnażania meteorologii życia spaja cztery bieguny pogodowe. Jesień, zima, wiosna i lato – w takiej kolejności wybrzmiewa orkiestra barw, dźwięków oraz eksperymentalnych miraży. Cztery historie, klisze z życia postaci, utrzymane są w konwencji nowelowej. W wypadku tego majstersztyku termin nowela jest niejako okaleczeniem, zważywszy na artystyczny wymiar epizodów, które wzorowane są na biblijne przypowieści. Poza literalną funkcją scenerii, pory roku przewrotnie wychodzą poza swoje role. Równoprawnie do materii ludzkiej, zjawiska i przedmioty z pozoru nieożywione zyskują w filmie miano nośników akcji. Mnogość artystycznych środków wyrazu w „4 porach miłości” nie wyklucza odniesienia prawd do uniwersalnej czasoprzestrzeni. Chociaż magia wynurza się z każdym kadrem, to nie jest to kino stricte metafizyczne, a jedynie uwalniające takie doznania w odbiorcach. Podjęte rozważanie odkrywcze nie jest, jednak forma przekazu hipnotyzuje głębią. Oszczędność demagogiczna przy jednoczesnym podkreśleniu estetyki pór roku i postaci wytycza południk „wiarygodność”.

Poetycko-hiphopowy tygiel
Iwan Wyrypajew to artysta bezkompromisowy, który zaskakuje publiczność teatralną, przekraczając granice estetyczne, ale i geograficzne. Niekwestionowany talent 36 - letniego twórcy sytuuje Rosjanina na podium nowego pokolenia rosyjskich dramaturgów. Tym razem, po ekstremalnie zmysłowej „Euforii” wirtuoz ponownie przenosi swój autorski tekst na ekran kinowy. 75-minutowy Tlen w hiphopowym rytmie zahacza o poetycki slam, halucynogenny słowotok, czy medialną papkę. Wiwisekcja dzieła demaskująca komponenty stricte filmowe, byłaby daremną nieopatrznością z mojej strony. Fuzja sztuk, która buduje tę kinową hybrydę, sprawia, że etykieta „film” okazuje się ograniczająca i anachroniczna zarazem. Instynktowna dekonstrukcja ujawnia kakofoniczną niejednorodność, zrealizowaną, między innymi, za pośrednictwem huśtawkowej konwencji. Wspinamy się na wyżyny intelektualnego olśnienia, aby z impetem opaść na brudny beton „ponowoczesności”. Nie doszukujmy się z zapartym tchem metafizycznego rdzenia, narzędziem kluczowym odbioru dzieła jest intuicja. Ten swoisty eksperyment odkrywa się permanentnie, posługując się rytmem, muzyką, tekstem lub warstwą wizualną, wciąż podążając za enigmatycznym „tlenem”. Postmodernistyczny, powiedzą niektórzy, ale w obliczu tego ewenementu, określenie dewaluuje się jako bezduszne szufladkowanie.

GRUDZIEŃ 2009
Krytyka Polityczna angażuje się w spectrum działań, w „Nowym Wspaniałym Świecie”, siedzibie organizacji, odbywają się, miedzy innymi, seanse wraz z prelekcjami. Zachęcona wzmianką o obecności wyjątkowego gościa, wstąpiłam na pokaz.
Niesamowite zaskoczenie i głęboki żal – te emocje towarzyszyły mi owego wieczoru. Bowiem, Andrzej Barański oprócz niekwestionowanego kunsztu reżyserskiego dysponuje szlachetnością i człowieczeństwem, czym sprowokował widownię do nostalgicznych westchnień. Mentalność reżysera harmonizuje z osobliwym charakterem jego twórczości. W mroźny zimowy wieczór, dzieło Nad rzeką, której nie ma rozpaliło sentymentalną wizję prowincjonalnej arkadii. Obraz, który powstał w 1991 roku na podstawie zbioru opowiadań Stanisława Czycza Nim zajdzie księżyc , kojąco pulsuje w rytmie małomiasteczkowego życia. Barański, jak sam deklaruje, jest wytrwałym tropicielem ukrytej cudowności każdej chwili. Rozbudzona rajską aurą polskiej wsi podążyłam w zaułki biograficzne protoplasty tego swoistego magicznego nurtu. Reżyser niczym etnograf zakochany w przedmiocie swoich badań poprzez twórczość wyraża swój autentyczny stosunek do rzeczywistości. Istotną inspirację Barańskiego stanowi Pińczów – kraina dzieciństwa i dorastania . Twórca otwarcie przyznaje się do autobiograficznych miraży.

Mur berliński oczami królika
Drżące futerko, nastroszone uszy i bystre ślepia Oryctolagusa cuniculusa – tak, mniej więcej, rysuje się pierwszy kadr Królika po berlińsku. Rozdygotanie czworonożnego futrzaka nie jest przejawem braku marchewki, a zgoła poważniejszym zmartwieniem. Roślinożerne ssaki w filmie Bartosza Konopki stają się podmiotem do ukazywania meandrów historii totalitarnego Berlina. Króliki utożsamiane są w Berlinie z ikoną wolności. Osiedliły się wzdłuż 156 kilometrowego pasa przygranicznego, z nadzieją patrzyły w przyszłość, aby w odpowiednim momencie zmierzać ku niezależności. Zwinne futrzaki zagościły w niemieckiej świadomości jako symbol indywidualności, a jednocześnie reminiscencja wydarzeń dziejowych. Reżyser Bartosz Konopka i autor zdjęć Piotr Rosołowski bezgranicznie zaufali niepozornym zwierzątkom, nobilitując je powierzoną rolą. Funkcję nośników historii wypełniają pieczołowicie i wiarygodnie. Z punktu widzenia czworonożnych stworzeń poznajemy dzieje totalitarnego reżimu od momentu powstania muru, aż po jego upadek i zjednoczenie Berlina w 1989 roku. Niecodzienna dokumentalna wizja zyskała uznanie na Festiwalu Hot Docs w Toronto, czy w Krakowie, a teraz czekamy na Oscara!

STYCZEŃ 2010
Zmysłowy akt poświęcenia
Steve McQueen, artysta sztuk wizualnych, manifestuje swój twórczy przekaz realizacjami video, pokazywanymi głównie w renomowanych galeriach. Głód to jego pierwsza, oby nie ostatnia, konfrontacja z masową widownią. Filmowa polemika, którą podejmujemy, wymaga wyzbycia się oczekiwań na klasyczną opowieść o brytyjsko-irlandzkich konfliktach. Tytułowy, niszczycielski głód ukazuje się nam w nieokiełznanej estetyce, która angażuje, namacalnie boli, sprawia, że doznawanie sensualnych wrażeń przybliża nas do emocjonalnych stanów postaci. McQueenowi udało się uniknąć radykalizmu, fanatyczni aktywiści IRA mówią, aczkolwiek rzadko, ludzkim głosem, mają rodziny i dzieci. Strażnicy bez wahania stosują przemoc, ale przekonujemy się, że im także towarzyszą moralne dylematy. Narracja nie wdaje się w rozgrzebywanie, osądzanie brytyjsko-irlandzkiej polityki. Jedyny partyjny akcent to żelazny głos nieugiętej Margaret Thatcher, który dźwięczy co powiem czas. Przeszłość Sandsa pozostaje pustą kartką, reżyser nie mitologizuje skazańca, a jedynie wnikliwie rejestruje jego nadzwyczajne 66-dniowe dobrowolne męczeństwo. Zapisu świadomego zmierzania do śmierci nie odnotowały materiały archiwalne, ani tomy publikacji historycznych. Film bez zbędnej kurtuazji wchodzi z butami w progi naszego duchowego sanktuarium. Filozoficzny wymiar poświęcenia, w którym ciało staje się bronią, ostatecznym narzędziem protestu świadczy o wysokiej samoświadomości reżysera. Środki wyrazu potęgują wymowność dzieła – zapach, dotyk, obraz – składają się na niekwestionowany artyzm. Wszelkie próby interpretacji są zamachem na warstwę zmysłową, nad którą warto pochylić się indywidualnie.