Małe, rodzinne kloaki nie muszą cuchnąć od razu. Kilka kurtuazyjnych kolacji zakrapianych winem wystarczy aby brudy wypłynęły na wierzch. Pomimo tego, że opowiastka Anne Sewitsky rozgrywa się dookoła zdrady, kłamstw i trudnych związków „Happy, Happy” pokazuje tę jaśniejszą stronę życia.
Gdzieś na końcu norweskiego świata dochodzi do seksualnego i obyczajowego karambolu. Wszystko za sprawą nowych sąsiadów – Elisabeth, Sigve i ich adoptowany syn Etiopczyk opuszczają duńską metropolię i osiedlają się na norweskiej prowincji, nieopodal Kai, Eirika i ich 10-letniego Theodora. Następuje czołowe zderzenie skrajnych światopoglądów, charakterów, a nawet kolorów skóry. W gruncie rzeczy, problemy wiszą w powietrzu już od pierwszego spotkania tych dwóch systemów wartości.
Z daleka oba małżeństwa wydają się szczęśliwe. Kiedy temperatura znajomości rośnie, topią się zamarznięte tajemnice osobliwych relacji. U jednych budzi się tłumiony długo erotyzm, u innych wzrasta poczucie niespełnienia. W głębi duszy, Kaja okazuje się nieszczęśliwa. Elisabeth powinno gryźć sumienie z powodu zdrady. Eirik nie umie określić swojej seksualności, a Sigve dopiero zacznie się miotać. Każdego bohatera poznajemy na wylot, każdy jest na swój sposób bezpruderyjny i słodko –gorzki – podobnie jak cały film „Happy, Happy”.
Zranieni nieszczerością, nielojalnością, nasyceni goryczą szukają akceptacji, uwielbienia, pożądania. Nie znajdą tego u innych. Znajdą ten brakujący element znacznie bliżej. Sewitsky z wyczuciem dotyka stosunku Norwegów do religii, do inności, a nawet do rasizmu. Reżyserka ma przy tym do swoich bohaterów ciepły stosunek i nie pozwala ich surowo oceniać. I to działa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz