wtorek, 3 kwietnia 2012

Na szczęście to tylko norweskie nieszczęście

Małe, rodzinne kloaki nie muszą cuchnąć od razu. Kilka kurtuazyjnych kolacji zakrapianych winem wystarczy aby brudy wypłynęły na wierzch. Pomimo tego, że opowiastka Anne Sewitsky rozgrywa się dookoła zdrady, kłamstw i trudnych związków „Happy, Happy” pokazuje tę jaśniejszą stronę życia.
Gdzieś na końcu norweskiego świata dochodzi do seksualnego i obyczajowego karambolu. Wszystko za sprawą nowych sąsiadów – Elisabeth, Sigve i ich adoptowany syn Etiopczyk opuszczają duńską metropolię i osiedlają się na norweskiej prowincji, nieopodal Kai, Eirika i ich 10-letniego Theodora. Następuje czołowe zderzenie skrajnych światopoglądów, charakterów, a nawet kolorów skóry. W gruncie rzeczy, problemy wiszą w powietrzu już od pierwszego spotkania tych dwóch systemów wartości.
Z daleka oba małżeństwa wydają się szczęśliwe. Kiedy temperatura znajomości rośnie, topią się zamarznięte tajemnice osobliwych relacji. U jednych budzi się tłumiony długo erotyzm, u innych wzrasta poczucie niespełnienia. W głębi duszy, Kaja okazuje się nieszczęśliwa. Elisabeth powinno gryźć sumienie z powodu zdrady. Eirik nie umie określić swojej seksualności, a Sigve dopiero zacznie się miotać. Każdego bohatera poznajemy na wylot, każdy jest na swój sposób bezpruderyjny i słodko –gorzki – podobnie jak cały film „Happy, Happy”.
Zranieni nieszczerością, nielojalnością, nasyceni goryczą szukają akceptacji, uwielbienia, pożądania. Nie znajdą tego u innych. Znajdą ten brakujący element znacznie bliżej. Sewitsky z wyczuciem dotyka stosunku Norwegów do religii, do inności, a nawet do rasizmu. Reżyserka ma przy tym do swoich bohaterów ciepły stosunek i nie pozwala ich surowo oceniać. I to działa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz