sobota, 17 grudnia 2011

Ołówkowe prawdy o życiu

Tym razem nie filmowo, ale książkowo.
„Być ołówkiem – niczego nie planować, nie oczekiwać, nie narzucać”. Jeszcze trudniej jest być ołówkiem w ręce Boga. Katarzyna Rosicka-Jaczyńska zasługuje na miano tęczowej Kredki. „Ołówkiem” można się udławić, można nie przełknąć, można zwymiotować, można pożreć łapczywie. To nie proza życia, to walka o życie, na które zapadł wyrok.
„Dzisiaj całuje mnie tylko 82-letnia ciocia. A jeszcze sześć lat temu całowałam się jak szalona z nowym facetem" – zaczyna dobitnie autorka. Szykowna bizneswoman, ryzykowna kochanka, właścicielka znanej łódzkiej agencji modelek, ponad 10 lat temu usłyszała diagnozę –SLA – stwardnienie zanikowe boczne. Miała umrzeć najpóźniej pół roku po zaopiniowaniu lekarzy. Stopniowo, nieuleczalna poczwara odbierała jej mięśnie, sprawność ruchową, mowę, a na końcu zostawiła „wisienkę – całkowity paraliż.
Kartki „Ołówka” przeplatają bujną przeszłość kobiety sukcesu z bezczasem, bezruchem i bezrobociem teraźniejszej Kredki. Autorka nie oszczędza bliskich, nie mitologizuje choroby, nie domaga się litości. Katarzyna utknęła na wózku inwalidzkim. Ale jej zdolności umysłowe czy zmysłowe pozostają nienaruszone. Rosicka-Jaczyńska pomimo fizycznej niemocy, walczy o godność i człowieczeństwo dla siebie, chorej na SLA. Trójka jej dzieci, byli mężowie, opiekunki, a nawet personel medyczny nie rozumie, nie słucha, ignoruje. Dlatego Kredka wymyśliła „Instrukcję obsługi Kasi" – wskazówki dotyczące toalety, masażu, zmiany bielizny, obiadu, układania chorej w wygodnej pozycji. Bohaterka udowadnia, że nie ma rzeczy niemożliwych – od urzędników PFRON wyszarpała komputer reagujący na ruchy jej gałki ocznej, dzięki czemu Katarzyna załatwia urzędowe sprawy, prowadzi życie towarzyskie, organizuje koncerty charytatywne, na których zbiera pieniądze na dalsze leczenie, m.in. pojechała do indyjskiej kliniki specjalizującej się w medycynie ajurwedyjskiej.
„Ołówek” niespokojnie lawiruje - towarzyszymy Rosickiej-Jaczyńskiej w czasie upojnych wakacji na Chorwacji, a akapit dalej, lądujemy na niewygodnym szpitalnym materacu z Katarzyną wyjącą z bólu. Pomiędzy wierszami niesie się gorzki chichot losu. „Byłam pewną siebie osóbką, której zawsze udawało się dostawać od życia to, co chciałam. (…) Wydawało mi się, że nie potrzebuję nikogo do pomocy, żeby osiągnąć stawiane przed sobą ciągle nowe cele” – tak pisze osoba, która obecnie „stała się myślącym warzywem, taką myślącą marchewką, może lepiej pietruszką, bo jest bledsza”.
„Ołówek” w ręce Rosickiej-Jaczyńskiej stał się wielkim dziełem, co prawda, nie literackim, ale ludzkim i prawdziwe duchowym zarazem.

niedziela, 4 grudnia 2011

Jazda bez hamulców


Macie ochotę na ostrą jazdę z rozchwytywanym bożyszczem Hollywood, Ryanem Goslingiem? Czemu nie! Odpalamy silnik i ruszamy. Droga nie jest prosta, wiedzie przez mordercze pościgi, więzienne porachunki i mafijne interesy. Pod szyldem "Drive" Nicolas Winding Refn zestawił kino akcji w klimacie noir z dramatem sensacyjnym owianym love story. Przede wszystkim jednak, duński reżyser postawił na zawrotną prędkość.

Główny bohater żyje po to, aby jeździć. Za dnia bezimienny protagonista (Ryan Gosling) pracuje jako mechanik i kaskader. Kiedy zapada zmrok, dorabia jako kierowca gangsterów. Właśnie wtedy, kiedy pod osłoną nocy siedzimy na tylnym siedzeniu jego samochodu, najmocniej wyczuwamy adrenalinę napełniającą Drivera. W ramach urozmaicenia ścieżki dźwiękowej, oprócz warkotu silnika i świstu pocisków, w filmie usłyszymy romantyczne melodie Cliffa Martineza. Bo "Drive" to swoista fuzja hollywoodzkiej brawury i europejskiego sznytu. Fuzja całkiem udana, trzeba przyznać. Potwierdza to nagroda za reżyserię w Cannes i nominacja do Złotej Palmy dla najlepszego filmu. Szaleńcze pościgi, krwawe strzelaniny, mafijne porachunki - Refn nie zapomina o kinie gatunkowym. Dawkuje je jednak dosyć wyrafinowanie. Wizualna strona obrazu broni się sama, znacznie słabiej wypada warstwa treściowa. Nasz bezimienny bohater to uosobienie współczesnego rycerza (czyt. twardziela). Zamiast zbroi nosi satynową kurtkę z wydzierganym skorpionem na plecach. Jego główną bronią jest zawrotna prędkość. Nie medale, a plamy krwi na wdzianku świadczą o zwycięskich "krucjatach". Owszem, ma konie, tyle że mechaniczne. Jak przystało na rycerza, u jego boku pojawia się piękna białogłowa, Irene (Carey Mulligan). Wpadają na siebie w windzie. W tej samej windzie, kilkanaście ujęć dalej, rozegra się jedna z najbardziej imponujących scen filmu. Namiętny pocałunek ze słodką sąsiadką przekuje się w brutalne mordobicie. Kiedy wydaje się, że niezobowiązująca znajomość przeradza się w głębszą relację, wtedy niespodziewanie mąż Irene, Standard Gabriel (Oscar Isaac) wychodzi z więzienia.Kumple z aresztu nie dają mu spokoju, żądają spłaty długu. Tym sposobem, Standard wplątuje się w "ostatnią" kryminalną intrygę. W gangsterskich porachunkach asekuruje go szybki, jeszcze nie wściekły, Driver. Dla męża Irene napad rabunkowy na lombard rzeczywiście okazuje się tym ostatnim. Wciągnięty w korupcyjną sieć, bezimienny protagonista znajduje się na celowniku mafii. Dotąd posągowy i wycofany, kierowca staje się bezwzględnym mścicielem. Zabija bez wahania prawie wszystkie złe charaktery. Z miłości do Irene? Nawet jeżeli kierują nim uczucia, to są to emocje balansujące na granicy heroizmu i szaleństwa. Zawrotne tempo pościgów wyzwala oczekiwania na równie brawurową metę. Niestety, stonowany finał "Drive" rozczarowuje. Nie zmienia to faktu, że filmowy dynamit w końcu eksploduje. Wprawdzie, bez fajerwerków, ale za to z piskiem opon. Zanim ruszycie, zapnijcie pasy.
Tekst dostępny również tutaj: http://www.film.org.pl/prace/drive.html
Ścieżka dźwiękowa filmu to już temat na inny post, naprawdę warto posłuchać. Tutaj tylko jeden smaczek dźwiękowy http://www.youtube.com/watch?v=MV_3Dpw-BRY

sobota, 19 listopada 2011

"Blue Valentine" - smutna walentynka


Melodramat. Nic nadzwyczajnego. Nie będzie happy endu. Reżyser, Derek Cianfrance przesyła widzom smutną walentynkę (tłum. blue valentine). Film jest dogłębną wiwisekcją umierania miłości w związku. Bywa różnie. W życiu Cindy (Michelle Williams) i Deana (Ryan Gosling) zdarzają się tragedie małe i duże. Jednego dnia problemem jest obrzydliwa owsianka, a kiedy indziej, zniknięcie psa, które, de facto, zapowiada wykolejenie pociągu zwanego małżeństwem.
Ich związek gnije od środka. On, malarz pokojowy, ceni swoją robotę, bo browar o poranku, jeszcze przed pracą, to żaden kłopot. Ona ostro zasuwa na stanowisku pielęgniarki. Na jej twarzy wyłania się fizyczne i mentalne wyczerpanie. Cindy pragnęła zostać lekarzem, ale aspiracje dotyczące kariery zostawiła za sobą, kiedy przyszła wiadomość o nieplanowej ciąży. Deanowi najwyraźniej wystarcza status męża i ojca. Nie wybija się. Cindy oczekuje od życia i od swojego małżonka czegoś więcej. Jednak, nie określa jasno swoich marzeń, wymagań, rozterek… Wtedy, poznajemy Cindy sześć lat młodszą. Reżyser filmu przeplata słodką przeszłość z gorzką teraźniejszością. Retrospektywy przynoszą barwne zwroty akcji, zaskakujące spotkania, wreszcie, uzupełniają blednący obraz miłości Cindy i Deana.
Co poszło nie tak? Strzała Amora trafiła ich natychmiastowo, ona gotowa była tańczyć w środku nocy na ulicy, on szarpał cztery struny ukulele i śpiewał „You Always Hurt the One You Love” (posłuchajcie: http://www.youtube.com/watch?v=sYut9FdRt3w&feature=related). Bez skrępowania, z fascynacją, spowici zauroczeniem, wolni. Czy wtedy przypuszczali, że ich sen na jawie okaże się koszmarem… Derek Cianfrance nie obwinia żadnej ze stron, wskazuje raczej na szczeliny, które pełniły rolę znaków ostrzegawczych. Bez rezultatu. Niczym rak, zakrada się w ciszy, dzień po dniu osłabia więzy, oddala ludzi od siebie. Doprowadza do samotności we dwoje. „Blue Valentine” nie byłby tak wymowny, przejmujący, szczery, gdyby nie aktorski duet – Williams i Gosling – rewelacja!

sobota, 12 listopada 2011

Dokumentalny fakebooking


W erze technologii 2.0 doczekaliśmy się zjawiska zwanego „fakebooking’iem”. Chodzi o to, że na portalach społecznościowych wymyślamy siebie, a raczej „niesiebie” – podajemy fikcyjne dane, upodobania, fotografie. Tworzymy ludzi, których nie ma. Internetowa mistyfikacja to kluczowy temat filmu dokumentalnego „Catfish”. Niezależna amerykańska produkcja wywołała zażartą dyskusję na festiwalu filmowym Sundance 2010. Dokumentowi zarzucano manipulacyjny ton, ale czy słusznie? 24-letni fotograf, Nev Schulman poznaje na facebooku wybitnie utalentowaną 8-latkę, Abby. Zainspirowana jego zdjęciem dziewczynka zaczyna malować. Relację między dwojgiem postanawia zobrazować brat Neva, Ariel, wraz z przyjacielem Henrym. Przyjaźń rozkwita, pomimo że odległość między Nowym Jorkiem a stanem Michigan to ponad tysiąc kilometrów, ale w wirtualnej sieci dzieli ich jedno kliknięcie. Nev poznaje mamę Abby, ojca, przyjaciół, a w końcu przyrodnią siostrę, Megan. 19-letnia tancerka, piosenkarka, fotomodelka robi na 24-latku piorunujące wrażenie. Zawiązuje się cyber-romans - wymieniają się odważnymi zdjęciami, nie szczędzą sobie czułych słówek. Czar pryska w momencie, kiedy okazuje się, że próbka głosu przepięknej Megan to jedno z YouTube’owych nagrań… Wreszcie, Nev ujrzał czerwone światło. Nowojorczyk wraz z Arielem i Henrym prowadzą prywatne śledztwo. Aby ostatecznie odkryć prawdę o „facebookowej” rodzinie, mężczyźni jadą do niewielkiej miejscowości w Michigan. Tam wita ich sprawczyni misternie utkanej mistyfikacji – 39-letnia Angela Wasselman. Kobieta podszywała się pod seksowną Megan. Rzeczywiście, ma córkę Abby, ale talent plastyczny należy przypisywać Angeli. Kobieta wykreowała całą sieć fałszywych kontaktów. Dlaczego wymyśliła i pielęgnowała wirtualne znajomość? Angela, niestabilna psychicznie, niespełniona artystka całodobowo zajmuje się dziećmi – oprócz Abby wychowuje jeszcze dwóch dorosłych upośledzonych synów męża z poprzedniego małżeństwa. Przepaść, która dzieli rzeczywistość zastaną a tą wykreowaną przez Angelę jest porażająca. Patologiczne kłamstwa stały się dla kobiety ucieczką, formą terapii, rozrywką? Stawiam znak zapytania, bo w dokumencie odpowiedź nie pada. W słodko-gorzkim finale tej opowieści wybrzmiewa coś więcej niż tylko buńczuczna przestroga przed diabelskim Facebookiem… „Catfish” otwiera bramy do społecznościowej kloaki. Tam granice naszej prywatności, tożsamości i anonimowości rozmywają się.

poniedziałek, 31 października 2011

Dziecięca droga ku marzeniom


Niczego nie upraszcza, nie infantylizuje. Kędzierzawska potrafi. Prawie jak Janusz Nasfeter. Przypomniałam sobie o reżyserce za sprawą „Polski Światłoczułej”. Małe, średnie miejscowości i wielkie polskie kino – w telegraficznym skrócie na tym opiera się projekt zainicjowany przez Dorotę Kędzierzawską. „Światłoczuli” odwiedzili nasze miasto z filmem „Jutro będzie lepiej”. Po raz kolejny autorka zaufała dzieciom – Pieta, Waśka i Liapa nikogo nie udają, są naturalni, spontaniczni, czasami naiwni, innym razem nadzwyczaj dojrzali. Mieszkają na rosyjskiej ulicy, postanawiają jednak zmienić swój los – za swoimi tęsknotami i marzeniami wyruszają do Polski. Mali tułacze, genialnie sportretowani przez Artura Reinharta, nielegalnie przekraczają zieloną granicę. Linia graniczna jest tylko dekoracją do pokazania historii o sile pragnień, przekraczaniu swoich wewnętrznych ograniczeń, o tym jak wspólna przygoda i wędrówka zmienia ludzi i zbliża ich do siebie.
Chociaż Pieta, Waśka i Liapa dorastają bez autorytetów, w poczuciu bycia niepotrzebnym, nieistotnym, sami potrafią stworzyć pewną hierarchię, własny kodeks, spis wartości i priorytetów, które realizują z zadziwiającym uporem. Reżyserka ukazuje dziecięcy mikroświatek z typową dla siebie czułością na twarz, gest, niewielki nawet grymas bohatera. W tym jakże skromnym portrecie odnajdziemy wielką delikatność malarskiego pędzla, apoteozę wolności, ale też smutek obserwatora, który wie, że takie przyjmowanie rzeczywistości kiedyś dla chłopców bezpowrotnie przeminie. Czy ktoś zagwarantuje, że „Jutro będzie lepiej”? Kędzierzawska gwarantuje tylko świetne kino.

poniedziałek, 24 października 2011

"Chodorkowski" - więzień własnego imperium


Już w czasie studiów w Moskiewskim Instytucie Chemiczno-Technicznym poczuł smykałkę do biznesu. Jako dwudziestoparolatek założył prywatny bank Menatep. W latach 90-tych nabył od państwa akcje zadłużonej spółki Jukos. Zapewne, nikt wtedy nie przypuszczał, że upadające przedsiębiorstwo stanie się naftowym imperium, a Michaił Chodorkowski będzie rosyjskim magnatem na zachodnią modłę.
Przyznacie, że perypetie oligarchy to niezły materiał na film? Niemiecki reżyser, Cyril Tuschi podjął się tego wyzwania. Zrealizował dokument o neoliberale i kapitaliście, który „ukradł w Rosji dużo pieniędzy” - tak o Chodorkowskim mówią mieszkańcy Moskwy. Prawie dwugodzinny obraz to efekt pięciu lat poszukiwań, podróży i rozmów, które Tuschi przeprowadził w wielu krajach. „Gadające głowy” pojawiają się tu dosyć często, ale na szczęście, rozprawiają całkiem rzeczowo. Pośród polityków występujących w dokumencie, prym wiedzie Joschka Fisher. Głos zabierają również byli współpracownicy i znajomi magnata, m.in. Maxim Valetsky z Komsomołu, komunistycznej organizacji młodzieżowej. O ojcu opowiada także najstarszy syn Paweł, który mieszka w Stanach Zjednoczonych. Dwudziestoparolatek nie ukrywa, że ojciec był autorytarny i w gruncie rzeczy, wiedział, że grozi mu areszt. Marina, matka oligarchy i Lena, jego była żona dzielą się spostrzeżeniami nader dyplomatycznie, zachowując dystans, nie ujawniając swoich roszczeń.
Oprócz materiałów archiwalnych z prasy czy telewizji, reżyser przywołuje fragmenty listów, które Chodorkowski przesyłał mu z aresztu na dalekiej Syberii. Eksperci, politycy, rodzina –brakuje tylko wypowiedzi władzy. Ona milczy. Wiele „gadających głów” uważa, że osadzenie rosyjskiego potentata to zemsta Kremla. Nie dość, że współwłaściciel Jukosu otwarcie krytykował Putina, to na domiar złego, wspierał opozycję, a w Rosji nie ma miejsca na niezależną politykę.
Począwszy od lat 90-tych przedsiębiorca pieczołowicie budował korporacyjne imperium, dążąc do wdrożenia zachodniego systemu biznesowego. W międzyczasie, powołał fundację edukacyjną „Otwarta Rosja”. Napisał nawet książkę „Człowiek z rublem”. W 2003 roku wpadł w sidła aparatu, który sam współtworzył. Malwersacje, defraudacje, unikanie podatków – zarzuty wobec Chodorkowskiego nieustannie się mnożą. Podczas unikatowego wywiadu, który Tuschi przeprowadził na sali rozpraw, przedsiębiorca szyderczo wyśmiewa absurdalne oskarżenia , m.in. kradzież ponad 300 ton ropy naftowej. Proces ma znaczenie symboliczne, sprawiedliwość chowa się za mistyfikacyjnym teatrzykiem – przytakują eksperci.
Do kogo powinien trafić ten dokument? Tuschi stara się o obiektywizm, ale jest w tym na pewno kampania reklamowa. Reżyser zagląda do enklawy Jukosu, zamkniętego osiedla, gdzie mieszkali założyciele przedsiębiorstwa. Zadziwiające, że personel wciąż utrzymuje tam porządek, zaopatruje nawet schron przeciwatomowy w świeże zapasy żywności. Pracownicy wierzą, że Chodorkowski jeszcze tam powróci. Ostatnio, prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew wydał optymistyczne oświadczenie, że rosyjski potentat „ma prawo do zwolnienia warunkowego i prawo do ubiegania się o ułaskawienie”. Ale czy to nie kolejna mistyfikacja…

poniedziałek, 17 października 2011

Szlachetny margines społeczny


Literówka w tytule najnowszego filmu Alejandro Gonzáleza Iñárritu to nie chochlik drukarski, to coś znacznie piękniejszego. W „Biutiful” śmierć, czyli ulubiony motyw hiszpańskiego reżysera, staje się katalizatorem wielu zmian. W ramach powtórki dodam, że Iñárritu to m.in. sprawca takich arcydzieł jak: „21 gramów”, „Babel” czy „Amores perros”.
W najnowszym filmie oko kamery penetruje zaułki Barcelony, miejsca gdzie króluje nielegalna imigracja, ubóstwo, korupcja i wyzysk. W tym marginesie społecznym funkcjonuje czterdziestokilkuletni Uxbal (Javier Bardem). Aby zapewnić godziwy byt dwójce swoich dzieci, Hiszpan prowadzi szemrane interesy. Mężczyzna staje się częścią machiny związanej z handlem ulicznym. W podziemnych kołchozach pracy, chińscy robotnicy za bezcen produkują podróbki znanych marek, a następnie Senegalczycy próbują upchnąć towar na ulicach Barcelony. Uxbal lawiruje pomiędzy policją, pośrednikami, imigrantami, a swoją byłą żoną. Marambra (Maricel Alvarez) to ciężki przypadek – depresyjna prostytutka, alkoholiczka, a nade wszystko matka Any (Hanaa Bouchaib) i Mateo (Guillermo Estrella). Czterdziestokilkulatek stwarza dzieciom iluzję normalnie funkcjonującej rodziny – jest wspólny posiłek, odrabianie lekcji, wycieczka w góry, ale prowizoryczna konstrukcja nie ma racji bytu.
Prawdziwy przełom w życiu Uxbala przychodzi niespodziewanie, bo rak nie puka grzecznie do drzwi. Hiszpan ma przed sobą kilka miesięcy życia. Postanawia uporządkować kilka spraw przed śmiercią, chce zapewnić dzieciom finansowy i psychiczny komfort. Z każdą sceną, mężczyzna traci fizyczną krzepę, ale zyskuje siły mentalne.
Główny bohater „Biutiful” to osobowość godna pióra Fiodora Dostojewskiego. Najpierw fizyczny, a później psychiczny ból pozwalają Hiszpanowi dotrzeć do samoświadomości. Iñárritu dba o przekaz emocjonalny, ale nie zapomina o kontekście społecznym. I to z tej warstwy wynika niekwestionowana wartość filmu. Uxbal kocha swoje dzieci, pragnie przekazać im szlachetne wartości, ale czy zdąży przed śmiercią… Dwuipółgodzinny „Biutiful” wymaga od widzów skupienia i zaangażowania. Wysiłek zostaje wynagrodzony.

czwartek, 15 września 2011

Zaczekajcie na krótkie metraże Czekaja

Dobry film w telewizji? Owszem, ale pod warunkiem, a właściwie, pod szyldem „TVP Kultura”. Przypadkiem, ale jakim szczęśliwym, trafiłam ostatnio na kilka wyjątkowych obrazów. Niestety, ambitne filmy to w telewizji publicznej produkt deficytowy. Nie brakuje za to „obrazków”, „widokówek”, „reklamówek” i innych mdłych „-ówek”. Ale nie o tym teraz.
Nie czekajcie zbyt długo, sięgnijcie po krótkie metraże Jakuba Czekaja. Nie należę do zagorzałych entuzjastek „30 minutówek”, dlatego wobec „Ciemnego pokoju nie trzeba się bać” oraz „Twist & Blood” nie miałam nieziemskich oczekiwań. Czy 30 minut wystarczy aby opowiedzieć historię, aby zainteresować widza, aby dać odbiorcy cenny przekaz? Nie wiem jak inni reżyserzy, ale Czekaj potrafi.
Ekspresja obrazu „Ciemnego pokoju nie trzeba się bać” zasadza się przede wszystkim na kilkuletniej bohaterce, „Łacie” . Postać grana przez Emilię Stachurską roztacza liryczną nostalgię i bezgraniczne ciepło. Wielka w tym zasługa umiejętności i naturalnych predyspozycji młodej Stachurskiej, którą Czekaj obsadza również w jednej z czołowych ról w „Twist & Blood”. „Łata” śpiewa w szkolnej akademii piosenkę o swojej rodzinie, dlatego baczniej przygląda się swoim bliskim. Ojciec właśnie traci pracę, a wkrótce straci najprawdopodobniej również żonę. Z jednej strony, patrzymy na świat z perspektywy naiwnej i szczęśliwiej kilkulatki. Jednocześnie, towarzyszymy ojcu, który tak łatwo i szybko gubi się w labiryncie życia.
Równie hojnie nagradzany i dobrze przyjęty okazał się krótki metraż z 2010 roku „Twist & Blood”. Tym razem, niemal całkowicie skupiamy się na świecie dzieciaków. Brzucho (James Fordham) ma problem ze swoją tuszą i z niedojrzałymi rodzicami. Matka histeryczka faszeruje synka „cudownymi” pastylkami, obsesyjnie mierzy obwód jego pasa, a w przypływie kreatywności, zamierza założyć kłódkę na lodówkę. A po której stronie barykady jest ojciec? On nie umie dogadać się z „Brzuchem”, a na dodatek podejrzewa, że żona go zdradza. Błyskotliwy, wrażliwy, wyalienowany chłopak ucieka w samookaleczenie. Mysza, jego etatowa powierniczka i „terapeutka” wykazuje większe zrozumienie niż „zaślepieni” rodzice chłopaka. Odrzucenie, zauroczenie, mrok i światło – emocjonalna sinusoida sprawia, że „Twist & Blood” wciąga, niepokoi, czasem śmieszy. Tak po prostu.

sobota, 3 września 2011

"Ewa" o śląskim tabu


Biedaszyby, familoki, smutne kamienice, przyciemnione mieszkania, bure poranki – to nie koniec świata, to Śląsk. A na Śląsku bezrobotny górnik, niepracująca żona, niezapłacone rachunki, wysokoprocentowy kredyt. Skąd my to znamy? Z konsekwentnie powielanych stereotypów. Na tle tego węgielnego kurzu „Ewa” wypada nietuzinkowo.
Film jest reżyserskim debiutem uznanego operatora Adama Sikory oraz cenionego dramatopisarza Ingmara Villqista (Jarosław Świerszcz). Twórcy obnażają, omijany dotąd, problem społeczny występujący nie tylko na Śląsku. Erwin (Andrzej Mastalerz) po kilkunastu latach traci pracę w kopalni. Nie zna języków obcych, nie ma kursów, szkoleń, dorabia więc kradzieżą złomu i węgla z biedaszybów. Z dnia na dzień, postępuje proces destabilizacji rodziny. Szara teczka pęka od niezapłaconych rachunków. Syn prosi o nowy komputer, a córka chce na szkolną wycieczkę. W międzyczasie, naciągacz oferuje Erwinowi wysokoprocentowy kredyt krótkoterminowy. Wskutek narastających długów, Giza (Barbara Lubos-Święs), wzorowa matka i żona przyjmuje pierwszą fuchę, jaka wpada jej w ręce. Rozpoczyna pracę jako sprzątaczka w agencji towarzyskiej. Monika (Anna Guzik), właścicielka klubu szybko „awansuje” Gizę, najpierw na barmankę, a później na prostytutkę. Kobieta wpada w sidła stręczycielki, która nie pyta o zdanie, tylko rozkazuje.
Bohaterka zaciska zęby, alkoholem usypia moralne dylematy, po to aby uprawiać nierząd. Sikora i Villqist przyznają, że prostytucja z biedy nie jest filmową fikcją. Twórcy odwołują się do Śląska, bo stamtąd pochodzą i tam przeprowadzili badania terenowe. Historia Ślązaczki Ewy to pierwowzór, na podstawie którego powstał scenariusz.
Silne kobiety – to one niosą film. Erwin nie może pogodzić się z utratą pozycji żywiciela domu, traci władzę, a później nadzieję na lepsze jutro. Kiedy dowiaduje się o nierządzie Gizy, musi zdecydować – co dalej? W końcu, moralne rozterki dotykają także główną bohaterkę. W obrazie nie znajdziemy jednoznacznej odpowiedzi dlaczego dojrzała kobieta, matka, żona bez zawahania kaleczy swoją godność. Jest w niej siła, aby ratować rodzinę, siła, która ma drugie, autodestrukcyjne dno. Czy Giza odbije się od dna i odnajdzie zgubione morale? Te i inne pytania, które padają w „Ewie” pozostają bez odpowiedzi.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Sierpniowy Kazimierz z „Lekarzami”


Jeszcze wakacje, ale to już sierpień. Miesiąc, który jak alarm przypomina nam, że kres letniej beztroski czai się niedaleko, tuż za rogiem. Lubię ten „przejściowy” czas z kilku powodów. Sierpniowe wieczory są najpiękniejsze ze wszystkich w roku. Promienie słońca ostatkami sił muskają nam policzki, a wiatr coraz śmielej zagląda pod ubranie. Jesienno-letnia aura to wymarzone tło dla wszelkich festiwali. Zgadza się, plenerowe imprezy zdarzają się i w innych miesiącach, ale tylko w sierpniu, muzyczne, filmowe czy teatralne spotkania smakują najbardziej. Dlaczego? Powodów jest kilka. Odpowiedzi szukać należy gdzieś tam, we Wrocławiu, Gdyni, Krakowie, ale też w Kazimierzu Dolnym czy w podlaskiej Czeremsze. Póki co, najwyraźniej festiwalową nastrojowość poczułam na „Dwóch Brzegach” w Kazimierzu Dolnym. I jak zawsze, bez względu na repertuar, który na szczęście zazwyczaj wygląda imponująco, wracam do tego nadwiślańskiego miasteczka jak do śródziemnomorskiego eldorado. W tym roku niestety nie poszalałam z repertuarem ze względu na czasowe ograniczenia. Pomiędzy niebanalnymi seansami, zdążyłam nawet zahaczyć o spotkanie z Grzegorzem Królikiewiczem (jest profesorem, jest reżyserem, a przede wszystkim intrygującym człowiekiem). Jeżeli zaś chodzi o filmy, to wrażenie zrobił na mnie m.in. dokument Tomasza Wolskiego. Kamera reżysera zagląda do wnętrza krakowskiego szpitala, a tam zwiedzamy sale operacyjne. Docieramy też głębiej, do ludzkiego organizmu. Okazuje się, że polska służba zdrowia to nie sielskie „Na dobre i na złe”, ani odpicowany „Ostry dyżur”. Lekarze nie świecą śnieżnobiałymi kitlami, mają spoconą, zmęczoną i nieogoloną facjatę. Poza tym, prawie wszyscy odznaczają się „branżową” uszczypliwością. Bez ogródek wytykają błędy swoim młodszym kolegom po fachu, ale do pacjentów mają niewyczerpane pokłady cierpliwości. Towarzyszymy „cudotwórcom” na lekarskich konsyliach, podczas stawiania diagnoz i w czasie niełatwych rozmów z pacjentami. Nagłe zejście i nagłe ozdrowienie – praca doktorka obfituje w momenty zaskoczenia. Pomimo tego, starają się zachować dystans. Chociaż są niedoskonali, ratują ludzkie życie. Uwierzyłam w „Lekarzy".

sobota, 6 sierpnia 2011

Islandzki absurd z przyczepy

Naród rekordzistów. Czytają najwięcej książek, piją najwięcej coca-coli, najczęściej chodzą do kina. A jest ich „tylko” 300 tysięcy. Widać, słychać i czuć, że Islandia kulturą stoi. Muzyczny fenomen tej nordyckiej wyspy już odkryłam, dlatego postanowiłam wybadać jak u nich z kinem. Mając na uwadze ich wybitny smak w dziedzinie dźwięków, poprzeczkę ustawiłam dosyć wysoko. Okazało się, że za wysoko. „Parking królów” odrobinę mnie rozczarował. Poszczególne mikrosceny porywają, ale brak linearnej fabuły trochę męczy. Laugarvatn to zagłębie absurdu, kraina groteski, miejsce zamieszkania osobliwych Islandczyków. Ich domy to plastykowe, klaustrofobiczne przyczepy kempingowe. Krajobraz nie wygląda zbyt ciekawie – dominuje błoto i kałuże. Na szczęście, to ekscentryczni bohaterowie nadają jaskrawy koloryt filmowi Valdis Oskarsdottir. Każdy z nich wyróżnia się innym bzikiem. Starsza pani nie roztaje się z martwą, wypchaną foką, w której chowa swoje oszczędności. W ramach rozrywki, słucha muzyki z dwójką podstarzałych hipisów. Wsiadają do wraku samochodu, puszczają muzę na full i palą papierosy do oporu. Na parkingu mieszka też furiat, który co chwilę w wbija nowe tabliczki z nakazami w stylu „turystom wstęp wzbroniony”. Poznamy też zapijaczonego muzyka z ambicjami, który zwymiotuje na swoją ciężarną żonę (podobno to miłość, która doprowadza go do mdłości). Do tej krainy rządzącej się własnymi prawami trafia dwóch 30-latków. Jeden z nich szuka swojego ojca, a dokładniej jego pieniędzy.

Galeria odmieńców rzeczywiście zaciekawia. Rzadko kiedy mamy okazję obserwować tylu dziwaków w jednym obrazie. Pod płaszczykiem tych absurdów, kryją się poważne dylematy, frustracje i fobie. Odrzucony syn, niespełniona żona, zagubieni bliźniacy – trafiają na parking, jak na terapię. Problem w tym, że niektórzy zostają tam na zawsze. Czy tak wygląda prawdziwe życie? Nie jestem pewna. A Wy?