piątek, 28 września 2012

Ekscentrycy bez przyszłości

Los Angeles. Jason i Sophie. Para trzydziestolatków. Mieszkają w ciasnej, „awangardowej” kawalerce, wiodą niezobowiązujące życie. Tak jakby dorosłość ich nie dotyczyła. Ale ekscentryczność już tak. Egzaminem z odpowiedzialności ma być adopcja kota. Zresztą, kociak jest w „Przyszłości” bohaterem nie bez znaczenia. Prawie narratorem. Trzydziestolatkowie zaczynają odliczać dni swojej wolności. W ich mniemaniu kot w domu będzie ich smyczą, granicą wejścia w dorosły świat. Dlatego porzucają swoje dotychczasowe, niesatysfakcjonujące miejsca pracy, aby czujnie odbierać znaki. Może i mają ambicje, ale zdecydowanie częściej wybierają to, co przynosi im przypadek. Jason próbuje swoich sił jako wolontariusz- sprzedawca drzewek. Sophie chce zabłysnąć jako tancerka, wystarczy jej rozgłos w internecie. Bez względu na to co robią są pasywni. Pogrążeni w wewnętrznym paraliżu oczekują że życie ich zaskoczy. Mocno w to wierzą. Ale stopniowo tracą nadzieję. Upokorzona Sophie wybiega wyjściem awaryjnym w ramiona Marshalla, doświadczonego mężczyzny. Jasonowi udaje się zatrzymać czas, ale nie zatrzyma swojej partnerki. Może i sporo tu wyolbrzymień, surrealistycznych sytuacji, często nawet magicznych, ale ta technika przynosi efekty. W tej ironii łatwo dostrzec smutne obserwacje na temat pokoleń młodych ludzi. Ludzi którzy są, ale nie uczestniczą, którzy zgadzają się, ale nie pytają, którzy czekają, ale nie mają celu, którzy chcą, ale nie proszą. Łatwizna bez spełnienia.

niedziela, 9 września 2012

Zawsze pomiędzy

Jej punkt widzenia, jej uczuciowość, jej wrażliwość, cały ten film należy do niej, 28-letniej Margot (nieustannie genialna Michelle Williams). Nienachalnie infantylna Kanadyjka tworzy ze swoim mężem Lou kolorowy duet. On wiecznie przyrządza kurczaki, przygotowując wydanie swojej książki kucharskiej, ona pisze foldery turystyczne. Kolażowe stylizacje, ciepłe scenografie, sympatyczni bohaterowie sprawiają że właściwie momentalnie kochamy ten film. Mam nadzieję, ze nie jestem odosobniona w tym przekonaniu. Powiem więcej, „Take This Waltz” aspiruje by dostać się głębiej, do pokładów naszej refleksyjnej natury. Margot lawiruje pomiędzy niespełnionymi marzeniami, głosami moralności a szeptami serca. Wszystko przez przystojnego Daniela. Spotykają się w Nowej Szkocji, później w samolocie, a wreszcie okazuje się, że są sąsiadami. Niedoszły artysta plastyk dorabia jako rikszarz. Snują się obok siebie, niby przypadkiem wpadając na siebie niemal codziennie. Margot zwierza się ze swoich leków, a konkretnie z enigmatycznego bycia „pomiędzy”. Nie musi tego mówić, ale widać że jej małżeństwo wpada w rutynę. Nomen omem, co dla niej jest monotonią, dla nas zapewne dziwactwem. Daniel wysłucha, popatrzy jej głęboko w oczy, przyzna się do swoich obaw, na przykład tych związanych z publicznym pokazaniem swoich prac. Na początku niewypowiedziane, nietknięte, jeszcze sterylne uczucie domaga się wyborów. Czy zawsze decydując się na zmiany zmierzamy ku szczęściu? Reżyserka Sarah Polley częstuje nas gorzką pigułką. Droga naprzód może być tylko ucieczką, a w tych podróżach nie wyzbędziemy się własnej natury. Bo jak mówi jedna z bohaterek, życie ma pewne braki i nie wypełnimy ich wszystkich. „Take This Waltz” to nie tylko znakomita warstwa fabularna, to także muzyka podkręcająca duszne kanadyjskie lato. Kawałek „Video Killed The Radio Star” zespołu The Buggles w dużej mierze oddaje aurę filmu, nawet bardziej niż „Take This Waltz” piosenka Leonarda Cohena, którą usłyszmy pod koniec. Aby zatańczyć ten walc nie trzeba znać kroków.

niedziela, 2 września 2012

Trójkątne emocje

Ujmuje prostotą, jesienną tonacją i wdziękiem Emily Blunt. „Siostra twojej siostry” to obyczajowa historyjka z niezobowiązującą mądrością życiową. Momentami trudno uwierzyć że film popełniła Amerykanka Lynn Shelton. W kameralnym domku na odludziu spotykają się Iris, jej siostra Hannah i Jack, najlepszy przyjaciel Iris. Spotykają się tam, chociaż wcale nie powinni. Każdy z nich zamierzał kontemplować swoje życie w samotności. Wyszło inaczej. Pierwsza do górskiej ostoi trafia Hannah, która po siedmioletnim lesbijskim związku poszukuje sensu swojego istnieniu. Jack dociera tam za namową Iris. A w końcu sama Iris pojawia się w domku, jakby pchnięta przeczuciem, że powinna tam być. I słusznie. Pierwszej nocy, Hannah i Jack topią swoje smutki w tequili i wydawać się mogło że skończą pogadankę totalnym upojeniem. Dostajemy jeszcze bonusik. Seks heteroseksualisty z lesbijką. Tajemnica szybko wychodzi na jaw. Przy okazji dowiadujemy się, że Iris kocha Jacka i to z wzajemnością. Skomplikowany trójkącik musi stawić czoła niełatwym dylematom. Przebiegła Hannah, „złodziejka spermy” chce mieć dziecko, dlatego wylądowała z Jackiem w łóżku. Siostrzana miłość przechodzi życiowy egzamin. O finale tej historyjki nic nie pisnę, bo szkoda waszej przyjemności. Minimalizm „Siostry…” ocieka emocjami i do cna prawdziwymi dialogami. Naturalni są aktorzy, ich niezgrabne rozmowy, nieudane żarty, porwane swetry, spalone naleśniki… Wreszcie widzimy świat takim jaki jest. Nieźle pokręcone relacje i związki ludzkie Shelton ukazuje z zadziwiającą harmonią i spokojem. Tego nam trzeba. Zażenowania, emocjonalnego zagubienia, bezinteresownej naiwności i poczucia że obejrzeliśmy dobry kawałek kina.