sobota, 6 sierpnia 2011

Islandzki absurd z przyczepy

Naród rekordzistów. Czytają najwięcej książek, piją najwięcej coca-coli, najczęściej chodzą do kina. A jest ich „tylko” 300 tysięcy. Widać, słychać i czuć, że Islandia kulturą stoi. Muzyczny fenomen tej nordyckiej wyspy już odkryłam, dlatego postanowiłam wybadać jak u nich z kinem. Mając na uwadze ich wybitny smak w dziedzinie dźwięków, poprzeczkę ustawiłam dosyć wysoko. Okazało się, że za wysoko. „Parking królów” odrobinę mnie rozczarował. Poszczególne mikrosceny porywają, ale brak linearnej fabuły trochę męczy. Laugarvatn to zagłębie absurdu, kraina groteski, miejsce zamieszkania osobliwych Islandczyków. Ich domy to plastykowe, klaustrofobiczne przyczepy kempingowe. Krajobraz nie wygląda zbyt ciekawie – dominuje błoto i kałuże. Na szczęście, to ekscentryczni bohaterowie nadają jaskrawy koloryt filmowi Valdis Oskarsdottir. Każdy z nich wyróżnia się innym bzikiem. Starsza pani nie roztaje się z martwą, wypchaną foką, w której chowa swoje oszczędności. W ramach rozrywki, słucha muzyki z dwójką podstarzałych hipisów. Wsiadają do wraku samochodu, puszczają muzę na full i palą papierosy do oporu. Na parkingu mieszka też furiat, który co chwilę w wbija nowe tabliczki z nakazami w stylu „turystom wstęp wzbroniony”. Poznamy też zapijaczonego muzyka z ambicjami, który zwymiotuje na swoją ciężarną żonę (podobno to miłość, która doprowadza go do mdłości). Do tej krainy rządzącej się własnymi prawami trafia dwóch 30-latków. Jeden z nich szuka swojego ojca, a dokładniej jego pieniędzy.

Galeria odmieńców rzeczywiście zaciekawia. Rzadko kiedy mamy okazję obserwować tylu dziwaków w jednym obrazie. Pod płaszczykiem tych absurdów, kryją się poważne dylematy, frustracje i fobie. Odrzucony syn, niespełniona żona, zagubieni bliźniacy – trafiają na parking, jak na terapię. Problem w tym, że niektórzy zostają tam na zawsze. Czy tak wygląda prawdziwe życie? Nie jestem pewna. A Wy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz