poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Niby - pisareczka (opowiadanie własne)

- Croissanta i małą białą poproszę.

Po chwili dorzuciła jeszcze – Croissant niech pachnie croissantowo, rozumiemy się?

- Tak jest Szanowna Pani- zasalutował młodociany kelner i odleciał niczym spłoszona sarna, a w tym wypadku, jeleń.

Ona popatrzyła za nim spojrzeniem Królowej Śniegu i nieśpiesznie powróciła do lektury ogólnopolskiego dziennika o aromacie maszyny drukarskiej. Obok, po chodnikowych płytach pojedyncze egzemplarze, a czasem całe stadka homo sapiens sunęły do przodu, przed siebie, w stronę Celu, niczym manekiny z taśmowej produkcji. Garnitur, koszula, neseser, do tego ekskluzywny gadżet – przykład doskonały męskiego okazu. Egzemplarze damskie cechowały się większą różnorodnością, wszakże, jeszcze nie fantazją. Na granitowym dywanie, owiane ołowianymi oparami trzepotały zwiewne sukienki, to znów, męczyły oko eleganckie mundurki od jednego krawca.

- Kawa i croissant dla Pani, czy życzy sobie Pani coś jeszcze?

- Popielniczkę, poproszę. Ona paliła, zaciągała się, eksponując przy tym wydatne kości policzkowe. W chwilach intensywnej pracy pochłaniała jedną nikotynową używkę za drugą, bez przerwy. W oparach dymu papierosowego było jej do twarzy. Nie każdej kobiecie, do tego równie młodej jak ona, pasuje szaro-bura poświata tytoniu. Ona natomiast w dekadenckiej aurze czuła się swobodnie i lekko.

Ona nie znosiła, kiedy w obskurnych knajpach, kameralnych restauracyjkach, które skądinąd ubóstwiała, młodzieńcy zwykli zwracać się do niej nadzwyczaj oficjalnie: „Szanowna Pani..”, „Czy życzy sobie Pani…”. Czasami, kiedy towarzyszyła jej dekadencka maniera, bez ogródek wprawiała szczawika w ambaras, miażdżąc jegomościa, zarówno słowami, jaki i mimiką :

„Życzę sobie, Mój Szanowny Młodzieńcze, abyś zechciał pokazać mi Swojego Wielce Szanownego…” - nie odrywała przy tym przenikliwego spojrzenia od męskiego przyrodzenia- „…Wielce Szanownego fiutka”. Na ogół konsternacja, która następowała natychmiastowo, wprawiała ją w diaboliczny rechot, a bezradni jegomoście pierzchali czym prędzej w czeluście restauracyjnego przybytku. Owe impertynenckie zagrania nie wynikały z jej natury, były narzędziem, dzięki któremu zdobywała nowy materiał do pracy…

Ona nie narzekała na brak pomysłów, jednak wolała przyglądać się ludziom, dziwić się, a później potajemnie „kraść” ich gesty, emocje, zachowania… Kiedy podzieliła się tą uwagą z wydawcą, On parsknął gromkim śmiechem, nie zapominając przy tym nadmienić, że z takim nastawieniem, chleba z pisania Ona mieć nie będzie. Ona wcale się tym nie przejęła, bo kiedy w końcu, uczyła się żyć po swojemu, uwagi „obcych” minimalnie ją obchodziły. Mina Pana Wydawcy musiała zrzednąć, kiedy Ona dostarczała kolejne maszynopisy, każdorazowo, nie omieszkując wspomnieć, że aby pisać o ludziach, trzeba najpierw umieć ich słuchać, a z tym Ona nie miała najmniejszego problemu. Pan Wydawca najprawdopodobniej zmienił front, zaczął baczniej przyglądać się Jej twórczości, a kiedy tym tropem podążyło tysiące czytelników, Pan Wydawca raczył był dumnie napomknąć - Od początku miałem przeczucie, że To rozpali ludzi do lektury.

Na co ona z ironią odrzekła - Nie rozumiem moich czytelników, jak oni mogą czytać o zwyczajnych ludziach, może mi Pan to wytłumaczy przy następnej okazji, żegnam!

Jej artystyczna emfaza zbiła wydawcę z tropu, prawie zmusiła go do refleksji. W efekcie, Pan Wydawca kurczowo trzyma się Wulgarnej, bo Ona tak „o ludziach życiowo potrafi pisać…”.

Ona opuściła kawiarnię, schowała croissanta do torebki i ruszyła przed siebie, do Celu. Słońce nieregularnie wyłaniało się zza chmurnej zasłony, mimo tego niezdecydowania pogodowego, Ona nie zdejmowała okularów. W istocie, z ciemną kurtyną na oczach czuła się bardziej wyzwolona, dekadencka. Potrafiła nieskrępowanie gapić się „obcym” prosto w czarne źrenice. Czasami, po odpowiedniej dawce nikotyny i kofeiny, grała rolę skandalistki.

Atakowała „obcych”, niewinnych klientów świątyń handlowych, podbiegając, robiąc oślepiające zdjęcie. Dopadała ich, kiedy zapychali się śmieciową strawą, buszowali niczym drapieżniki na wyprzedażowych alejkach, lub po prostu paradowali z „ekotorebkami” opieczętowanymi znanym logiem. Doprawdy, Ona potrafiła być nieznośna. Eksperymentowanie z obyczajowymi granicami stało się dla niej niewyczerpaną kopalnią inspiracji. Ona nawet nie zauważyła, że ta strategia pozwoliła jej na wyzbycie się własnych lęków. Wierzyła, że to akt tworzenia podarował jej niejako nową osobowość.

Ona przemierzała podziemne tunele Dworca w poszukiwaniu Pana Jana. Jan zawsze czekał na croissanta. Wiedział, że takich świeżych od nikogo więcej nie dostanie. W każdy poniedziałek, kiedy Ona wyruszała do „obcych” w poszukiwaniu inspiracji, nie zapominała o Janie.

- No i co tak chodzisz, co?! – zagrzmiał gruby męski głos- Hahaha- Jan gruchnął śmiechem.

- Jestem Twoim cieniem od 10 minut, zastanawiałem się kiedy się odwrócisz, czy Ty nigdy nie patrzysz wstecz?

-Wolę przed siebie – ona ucięła krótko.

– Proszę, oto Twój przysmak - wyciągnęła słodki rogalik i grymaśnie na niego spojrzała – Jan obiecałeś, że będziesz dbał o siebie, częściej mógłbyś zaglądać do Ośrodka. Dzisiaj możesz umyć się u mnie, hmm? – zaproponowała nieśmiało.

-Wiesz dobrze, jakie mam zasady – odburknął Jan.

- Tak, tak, pamiętam, jednak może warto naginać sztywne normy, a wiem, że bywasz spontaniczny – lekko się uśmiechnęła.

Zdarzyło się bowiem, że pewien podróżny podarował Janowi bilet pociągowy, nowy, świeżutki prosto do Berlina. Jednak Jan, między innymi, dlatego dobrowolnie wybrał status bezdomnego aby odciąć się od wcześniejszego życia, w którym „zbyt wiele podróżował, a za krótko spał”. W związku z tym podarował Jej bilet. Ona, z kolei, rzadko opuszczała Polskę… Nigdy Janowi nie wytłumaczyła dlaczego nie przekraczała granic państw, nie czerpała inspiracji również z dala od rodzimego podwórka… Jan nie dociekał. Jan przejawiał wnikliwość jedynie w sprawie croissantów.

- Spontaniczności tutaj nic do tego. Jestem bezdomny, śmierdzący, i mam wszy, nikt normalny mnie do swojej łazienki zaprosić nie może…rozumiemy się niby-pisareczko?

- To żegnam Panie Janie – odparowała na odchodne.

- Za tydzień będę w tym samym miejscu – krzyknął Jan z zapchaną buzią.


cdn.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz