środa, 26 grudnia 2012

Mistyczne - tureckie - nieuchwytne

Po turecku, po mistrzowsku, nie na skróty, nie dla każdego. Efekt jest taki, że opowieść Nuri Bilge Ceylana przykleiła się do mnie i nie chce odejść. Są ku temu powody. Pozornie niedbałe kadry, urwane dialogi, banalne półsłówka okazują się dźwignią tego filmu. Żadnego zbędnego gestu, wszystko niesie znaczenie. To obraz który wymaga poświęcenia, ale po seansie wynagradza nas poczuciem filmowego spełnienia. Po tureckich bezdrożach snuje się policyjna karawana, a w niej oprócz funkcjonariuszy i oskarżonego, jedzie także prokurator i lekarz. Szukają zwłok zamordowanego mężczyzny. Wizja lokalna przeciąga się, bo morderca popełniając zbrodnię, był pijany. Zapada noc. Prawie jak kryminał, ale „Pewnego razu w Anatolii” nie daje się sklasyfikować tak jednoznacznie. Jadą i rozmawiają. O prostacie, o żonie, która opiekuje się chorym dzieckiem, czasem zapalą papierosa, albo zatrzymają się na odpoczynek u zaprzyjaźnionego burmistrza. W środku nocy, dodajmy. To m.in. u niego w gospodzie dochodzi do jednego z najbardziej mistycznych momentów filmu. Metafizyka sprowadza się do pięknej córki burmistrza, która podaje gościom herbatę. Oświetlona lampą naftową w półmroku wzbudza skrajne uczucia u przybyszy. Reżyser dawkuje nam takie chwile z rozwagą i wyczuciem. Bohaterowie rozmawiają, a my śledzimy drogę jabłka, które spada z drzewa i turla się po strumyku, aż do momentu, kiedy trafi na przeszkodę. W tle towarzyszy nam milcząca postać więźnia. Zabił czy nie? Z tych strzępów wydarzeń i niedopowiedzeń wyłania się prawda poznawcza nie do poznania. Taki jest Nuri Bilge Ceylan. Kobiety w tym filmie niby nieobecne stają się przyczynkiem wielu działań, często tych tragicznych w skutkach. Pojawiają się bezszelestnie, z milczeniem wymownie wpatrują się w mężczyzn. Sacrum miesza się z tu z profanum, pytania o sens życia z dysputą o worku na zwłoki. Zagadka kryminalna ma swój finał, niekoniecznie taki, na który czekamy. Bo zbrodnia, która może wcale nie była zbrodnią, służy jako pretekst do wyjścia poza nawias, poza regulaminy, poza mundury, poza kulturę. W galerii niedomkniętych postaci moją uwagę przykuł lekarz. Uczestniczy w poszukiwaniach, ale trzyma się z boku. Wnikliwie obserwuje, kontempluje, poddaje się upływającym godzinom. Jego jedno spojrzenie, a ja już wiem, że „Pewnego razu w Anatolii” to film który mocno zapisze się w mojej prywatnej kolekcji.

sobota, 1 grudnia 2012

Dublerzy zmarłych

Lekcja przetrwania. Ciągnące się kadry, beznamiętne dialogi, absurdalne zachowania. Nikt nie mówił że wspinaczka będzie prosta. Takie są „Alpy” proszę Państwa. W filmie Giorgosa Lathimosa chodzi o udawanie. Wcielają się w role zmarłych osób, mówią ich słowami, wykonują ich gesty i grymasy. Cała usługa ma w rezultacie pełnić funkcję uzdrawiającą, ma pomóc bliskim pogodzić się ze stratą dziecka, żony, kochanka… Wynajęte osoby tworzą grupę o nazwie „Alpy”. Skąd taka spektakularna nazwa? Alpy to góry wyjątkowe i nie do zastąpienia, zupełnie jak członkowie grupy. Dublerzy zmarłych przypominają bezduszne maszyny, oszukują rzeczywistość. W poszukiwaniu tożsamości godzą się na patologiczną grę. Nawet nie zdają sobie sprawy kiedy wszystko wymyka się spod kontroli. Bo czy grając cudze życia nie tracą własnego? Z pewnością tracą, ale nie tylko na nich każe nam spojrzeć reżyser. Klienci głównych bohaterów mają równie wyjałowione wnętrza. Zaspokajają się sztucznymi gestami, mechanicznymi dialogami, nie potrafią godnie znieść żałoby. Dowód na niedojrzałość psychiczną? Chyba nawet coś więcej. Lathimos pokazuje nam na czym polega rozkład więzi międzyludzkich. O swoich zmarłych bliskich wiedzą jedynie tyle, jakich aktorów, albo piosenkarki lubili. Grecki reżyser wini trochę popkulturę ale na nikogo nie wskazuje palcem. Przeprawa przez „Alpy” jest niewygodna i niecodzienna. Jest w tym obrazie jakaś gorzka prawda, o której wolelibyśmy nie wiedzieć. Jedną z nich Lathimos zaserwował nam już w fenomenalnym „Kle”. Teraz przyszedł czas na szerszą diagnozę społeczną. I nie sugerujcie się greckim rodowodem. To się tyczy albo będzie tyczyło nas wszystkich.